Oceniając wielkie kwesty wyłącznie przez ilość zebranych funduszy, dajemy świadectwo kompletnego niezrozumienia ich sensu. Tygodnik Powszechny, 13 stycznia 2008
W latach 90. tak bano się niebezpiecznego nadmiaru myślenia zbiorowego, że przepraszano za „Solidarność”. Tymczasem okazało się, że wspólnotę trzeba pielęgnować, bo bez niej przyjdzie nam zmierzyć się ze skutkami transformacji niesolidarnej, transformacji obojętnej na los swoich ofiar, ofiar wielkich przemian. Najdramatyczniejszy skutek lekceważenia solidarności, ponury skutek klimatu duchowego lat 90., to głęboko ugruntowany podział na beneficjentów i frajerów, na tych, którzy skorzystali, i na ofiary transformacji. Warto pamiętać, że zwycięstwo PiS w ogromnym stopniu było aktem sprzeciwu wobec takiego stanu rzeczy.
Oddychamy ciągle w Polsce powietrzem solidarności, i to solidarności rozumianej właśnie jako polityczny wymiar miłosierdzia. To widać przy wielkich zrywach, ale widać i na co dzień – choćby w obszarze tzw. trzeciego sektora. Bo co ciekawe, a co oczywiste z bliska, ten trzeci sektor – kiedyś nadzieja projektantów neutralnego forum – jest głęboko chrześcijański. Do Fundacji św. Mikołaja przychodzą młodzi ludzie, którzy już na wstępie zastrzegają: „Interesuje nas miłosierdzie, nie działalność humanitarna”. Szybko okazuje się, że należą do wielkiej armii uczniów Jana Pawła II, ludzi, dla których koronka do Miłosierdzia i lektura „Dzienniczka” siostry Faustyny jest jednym z najważniejszych ćwiczeń duchowych.
Może żyję w szczęśliwym świecie, ale spotykam wielu, którzy w swoim mniemaniu starają się robić to, co zaczęto w Sierpniu. Pracują jako wolontariusze w hospicjach, domach samotnej matki, ośrodkach adopcyjnych. Mogliby robić karierę w miejscach, gdzie zarabialiby krocie. Czasem obok, czasem zamiast innej kariery zajmują się noszeniem cudzych ciężarów.
A ja mam wrażenie, że w działaniu społecznym idziemy w kierunku modelu amerykańskiego. Najpierw budujemy własny dobrobyt, a później myślimy o innych. W kraju, w którym kolejne pokolenia zmieniały świat, nie mając czasu na zmienianie najbliższego otoczenia, jest to logika nowa.
Budowanie własnej pomyślności nie musi oznaczać zamknięcia na innych. Znam wielu ludzi, którzy to łączą. Oczywiście prowincja amerykańska jest pod tym względem wzorcowa. Więzi sąsiedzkie są tam bardzo mocne. Ty mi dasz narzędzia, ja ci podrzucę sadzonki wiosną, razem zbudujemy szkołę albo salę zabaw. To też jest rodzaj praktyki miłosierdzia, dodatkowo fundujący wspólnotę lokalną. Mniejsze znaczenie ma to, kto jest bogaty, a kto biedny. Jeden daje pieniądze, drugi daje swój czas.
Z logiką „dam, jak będę posiadał”, trzeba uważać. Takie myślenie oddala od działania. Przecież zawsze mamy za mało. Kto z nas kiedykolwiek poczuje, że wzbogacił się na tyle, by już skończyć – albo że już mu zbywa? Może mędrzec. Jednak mędrzec jest podobno rzadki jak Feniks. Dlatego zasada „najpierw pomóż sobie, potem innym” to doskonały pomysł, żeby nigdy nie zacząć. Podobnie jest z logiką „zajmę się dobroczynnością, jak już sam stanę się dobry”. Tyle że tu sytuacja jest już zupełnie beznadziejna.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.