Do części wykluczonych nie da się dotrzeć opowieściami o wędkach i rybach. Oni są ustawieni tylko na rybę i to nawet nie na łososia, ale na cokolwiek. Tygodnik Powszechny, 29 czerwca 2008
Nie nam jednym w Europie „udało się” stworzyć system opieki społecznej utrwalający bierność i wykluczenie, przez co państwo dobrobytu okazało się niemożliwe do udźwignięcia. Dlatego zaczęto mówić, niejako przez kontrast, o idei społeczeństwa dobrobytu, czyli konieczności odtworzenia opartych o naturalne społeczności (w tym rodzinę) sposobów zapobiegania wykluczeniu. Nowy podział pracy i odpowiedzialności wymaga zarówno modernizacji państwa, jak i zmiany zasad odpowiedzialności po stronie obywateli oraz ich wspólnot. Częścią poszukiwań nowego sposobu organizacji polityki społecznej jest ekonomia społeczna i dlatego koncept ten jest wypróbowywany we wszystkich właściwie krajach UE.
W jakim stopniu organizacje pomocowe ponoszą winę za powstanie „zawodowych beneficjentów”?
Europejski Fundusz Społeczny przydziela środki na różne formy walki z wykluczeniem społecznym. „Walutą” tego systemu, która uruchamia pieniądze publiczne, jest liczba obsłużonych beneficjentów. Dotyczy to także organizacji pozarządowych. Oczywiście, powinien obowiązywać mechanizm proporcjonalności „wypłat” w stosunku do efektów, ale sama liczba beneficjentów nie jest na ogół żadnym efektem. Za to powstał system, który „potrzebuje” beneficjentów – trzeba ich albo „fabrykować”, albo utrzymywać tych, którzy są.
Wyśmiewamy rynek, że musi cały czas generować potrzeby, by istnieć, ale trzeci sektor nie powinien robić tego samego. Wszyscy grają: ludzie udają, że im się pomaga, instytucje – że pomagają, i nie bardzo wiemy, jak się z tego wyrwać. Nawet największe pieniądze wpuszczone w ten system napędzą wewnętrzny metabolizm instytucji pomocy, ale nie rozwiążą żadnego problemu. Trzeba odejść od ścigania się o to, kto wydał więcej, na rzecz tego, kto zrobił to skuteczniej. Inaczej olbrzymie pieniądze europejskie, które miały nam pomóc rozwiązać problemy społeczne, w istocie je pogłębią.
Czyniąc z ekonomii społecznej młot na filantropię, podważa się wysiłek wielu ludzi pomagających innym tradycyjnie.
Filantropia w Polsce jest bardzo słaba, więc trzeba ją przede wszystkim pielęgnować. Ale jednocześnie pytać o jej naturę i motywacje. S. Małgorzata Chmielewska, prowadząca przedsiębiorstwo społeczne w Zochcinie pod Sandomierzem, mówiła w jednym z wywiadów, że często proszącym o pomoc staramy się w zakłopotaniu dać coś do jedzenia czy parę złotych i jak najszybciej odprawić. To „rytuał pomagania”, po którym wracamy do swoich spraw. Znacznie trudniejsza jest praca u podstaw – dociekanie przyczyn, bycie z tą osobą, wspólna długa i często usiana porażkami praca. Nie robiłem tego sam, więc nie mam prawa pouczać innych, ale mam przynajmniej świadomość, jaka jest skala koniecznego w tych przypadkach wysiłku.
Ekonomia społeczna jest alternatywą dla filantropii także dlatego, że ta ostatnia ze swej natury jest skazana na przygodność i niewystarczalność. To jak w gombrowiczowskim odwracaniu żuków – czy w ogóle warto je odwracać, skoro i tak nie można wszystkim pomóc? Jeśli pomaganie ma być trwałe, potrzebuje silnika (a właściwie prądnicy), dlatego podchodzenie do tego zjawiska jak do biznesu nie jest nadużyciem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.