Do części wykluczonych nie da się dotrzeć opowieściami o wędkach i rybach. Oni są ustawieni tylko na rybę i to nawet nie na łososia, ale na cokolwiek. Tygodnik Powszechny, 29 czerwca 2008
To już było.
Nie jestem zelotą, chodzi mi tylko o zaakcentowanie w ekonomii społecznej (ekonomii solidarności) jej aksjologicznego rdzenia: chodzi o realizację celów istotnych społecznie przy pomocy instrumentów ekonomicznych. Kolejność nie jest przypadkowa, bo ekonomia społeczna nie jest filantropią ani społeczną odpowiedzialnością biznesu – linię demarkacyjną wyznacza społeczny cel przedsięwzięcia. Rynek i działalność ekonomiczna mają być środkiem pomagającym, np. wprowadzić niepełnosprawnych w środowisko pracy. Zysk, jak w każdym przedsięwzięciu ekonomicznym, jest istotny dla jego trwałości, ale nie jego maksymalizacja jest tu najważniejsza. Ważniejsze jest to, by osoby wykluczone odnalazły, dzięki pracy, swoje miejsce, by zdjąć z nich (dożywotni często) wyrok bycia beneficjentem socjalnych transferów.
To się wydaje czystej wody lewactwem – komu do lewicy będzie daleko, zlekceważy problem.
A wcale nie. Ekonomia społeczna to „ekumeniczny” politycznie projekt, który może połączyć zwolenników konserwatywnego podejścia (nie możesz dawać, nie wymagając), lewicowców, miłośników „trzeciej drogi”, społeczną naukę Kościoła, komunitarian, jak i zielonych. Mógłbym wymieniać więcej. I może jedynie trochę ciasno byłoby tam wyznawcom libertarianizmu i miłośnikom wszechwładnego państwa (czerwonego czy brunatnego), ale to mnie nie martwi.
Ekonomia społeczna ma jednak nie tylko uspołeczniać rynek, ale też ekonomizować „przemysł pomocowy” i instytucje, których pierwotną misją jest realizacja celów społecznych. Tu też mamy do czynienia z ograniczoną liczbą zasobów i jednocześnie prawie nieograniczonymi potrzebami – myślenie pod kątem efektywności działań jest więc niezbędne. Dobrze rozumiane podejście biznesowe jest tu pomocne, zwłaszcza że najczęściej dysponuje się nie własnymi, ale powierzonymi (np. w zbiórkach publicznych) środkami. Tym bardziej że organizacje non-for-profit mają prawo, ale roztropnie, angażować się w działania ekonomiczne i starać się o przychody, by dzięki temu uniezależnić się nieco od filantropii czy dobrej woli instytucji publicznych przydzielających dotacje. Zysk nie jest naganny, bo właściwe pytanie dotyczy nie tego, czy jest, ale tego, co się z nim dzieje. Zresztą inne ustawienie sprawy trąciłoby hipokryzją – skoro ekonomia ma być wehikułem umożliwiającym odzyskanie ludziom chociaż kawałka kontroli nad życiem, tym bardziej powinno się to odnosić do tych, którzy im pomagają.
A jeśli „dobra nowina” o ekonomii społecznej nie znajdzie wyznawców wśród klientów pomocy społecznej?
To największe ryzyko, ale dlaczego nie spróbować? Przy obecnej koniunkturze można powiedzieć, że rynek rozwiązuje problem bezrobocia, bo liczba osób bez pracy zmniejszyła się. Warto jednak zapytać, kto został – otóż często ci, na których nie działają dotychczasowe instrumenty pomocy społecznej czy urzędów pracy. Dla wielu to zresztą nie pomoc, tylko kontrola i robią wszystko, by je „ograć”. Część ograniczyła aspiracje do poziomu egzystencji, np. konieczności zarobienia na najtańszy alkohol. Czy do takich ludzi można się dobić opowieściami o wędkach i rybach? Oni są ustawieni tylko na rybę i to nawet nie na łososia, ale na cokolwiek. Nie wierzą w szansę na samodzielność, lecz wiedzą, jak się poruszać w systemie pomocy oferowanej przez państwo i organizacje pozarządowe, by to „cokolwiek” otrzymać. Stąd potrzeba nowych pomysłów na pomoc – by te osoby zechciały pomóc same sobie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.