Do kościoła św. św. Apostołów Piotra i Pawła w Przemyślanach, nieopodal Lwowa, zbliża się pierwszy parafianin. W jednej dłoni laska, w drugiej sporych rozmiarów wiązanka witek wierzbowych (może ktoś zapomni palmy, to będzie jak znalazł). Don BOSCO, 5/2009
Rześki niedzielny poranek. Niedziela Palmowa. Wiosna jeszcze na dobre nie zawitała, jakby czekała na odpowiedni moment, żeby wkroczyć w całej krasie. Ale w powietrzu już czuć oczekiwanie... Do kościoła św. św. Apostołów Piotra i Pawła w Przemyślanach, nieopodal Lwowa, zbliża się pierwszy parafianin. W jednej dłoni laska, w drugiej sporych rozmiarów wiązanka witek wierzbowych (może ktoś zapomni palmy, to będzie jak znalazł).
Wawrzyniec Jezierzański (przez „rz”, bo od jeziora, jak sam podkreśla), wieloletni nauczyciel, wiosnę swego życia ma już za sobą, jednak co tydzień pokonuje dwanaście kilometrów, żeby wziąć udział w niedzielnej mszy świętej. Bywało, że całą drogę odbywał pieszo.
Jest Polakiem, którego rodzina pozostała po II wojnie światowej na terenie dawnych kresów Polski. Stale mieszka w tym samym miejscu, tylko ziemia, na której stoi jego dom już kilkakrotnie zmieniała właściciela, a właściwie narodowość. Najpierw była tu Polska, później Związek Radziecki, a teraz jest Ukraina. Ale Wawrzyniec Jezierzański wciąż czuje się Polakiem, mówi oczywiście i czyta doskonale po Polsku, choć zachowanie tej polskości bywało bardzo trudne.
Na tyle trudne, że dopiero jego wnuki na dobre wracają do polskiej tradycji, do korzeni. Nauczyły się mówić po polsku, a nawet kończą filologię polską na Uniwersytecie Lwowskim. W domu jednak przez te wszystkie lata próbowano zachowywać wszystkie świąteczne, polskie tradycje, mimo że żonę ma prawosławną. Teraz jest prościej – obchodzą po prostu święta katolickie i prawosławne.
Do kościoła nadciąga coraz więcej wiernych. Z jednej strony Weronika Pryszlakiwska, która dopiero w tutejszym kościele odkryła swoje polskie korzenie, nauczyła się mówić po polsku, a teraz jest katechetką. Z drugiej Stanisław Krutnik, nauczyciel geografii, który na pytanie o polską tradycję, odpowiada: „Jeśli przez 70 lat zachowywaliśmy ją, to cóż dopiero teraz, kiedy już mamy swój kościół i swoich księży.”
Historie życia tych ludzi są w większości nacechowane cierpieniem, wyrzeczeniami, troską. Ale oni nie chcą wracać do tego, co było, wolą mówić o tym, że teraz jest dobrze, że teraz nie są prześladowani za swoje pochodzenie, za swoją wiarę. Że teraz wszystkie wyznania w ich miasteczku ze sobą pokojowo współistnieją. Udaje się nawet organizować wspólne nabożeństwa, np. bożonarodzeniową procesję katolików, grekokatolików i prawosławnych, zakończoną wspólnymi jasełkami.
Polacy zostali tu po II wojnie światowej z przeróżnych powodów, a to ktoś wybudował nowy, piękny dom i żal było zostawić, a to myśleli, że na terenie tej „nowej” powojennej Polski nie będzie dla nich miejsca, a to ktoś czekał na brata, który nie wrócił z frontu, a to czyjaś mama była ciężko chora i nie można jej było narażać na trudy podróży...
Ilu ludzi, tyle historii. Na ogół niesłychanie wstrząsających. Trafnie podsumowała to Natalia Kowtun: „Po prostu musieliśmy tu zostać, żeby teraz świadczyć, żeby nasza wiara mogła przywrócić tu ludziom nadzieję, żeby nieść Dobrą Nowinę”.
Powrót
Natalii i jej siostrze Irenie Romanczuk wiarę i nadzieję przywrócił właśnie powrót Kościoła na te ziemie. Ich babcia, mama mamy, jest Polką. Ojciec natomiast był wojskowym w czasach reżimu komunistycznego. Wychowywały się, jak same mówią, w dwóch światach. Ateistycznym ich ojca i tradycyjno-katolickim ich babci, do której jeździły w każdą niedzielę i święta.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.