W grudniu 2006 Stowarzyszenie Vox Humana i Fundacja Kultury Chrześcijańskiej ZNAK zorganizowały debatę nt. udziału polskich wojsk w operacji w Afganistanie. Poniżej prezentujemy obszerne fragmenty tej rozmowy. Znak, 3/2007
Żeby zdać sobie sprawę, jak bezsensowne jest wysyłanie polskich żołnierzy do Afganistanu, trzeba uświadomić sobie kilka faktów. Przed inwazją sowiecką w Afganistanie panowała względna pomyślność i pewien rodzaj równowagi. Był to kraj niesłychanie biedny, z wysokim procentem analfabetów, ale ludzie nie umierali z głodu. Nigdy nie było tam takich nieszczęść – a mieszkałam tam przez kilka lat – jak po wejściu Sowietów, wynikłych z tego wojnach, i obecnie. Owszem, zdarzały się od czasu do czasu walki międzyplemienne i inne niepokoje, ale zarówno ich zakres, jak i częstotliwość nie naruszały tak istotnie społecznego porządku. Afgańczycy traktowali cudzoziemców przyjaźnie, najczęściej z wielką gościnnością, tolerancją. W tamtych czasach było wiele pozytywnych kontaktów polsko-afgańskich na różnych szczeblach. Niestety stan ten został zburzony. Czy rozwiązywanie problemów w tej części świata musi być oparte na operacjach zbrojnych? Czy rzeczywiście polscy żołnierze, Polacy w ogóle, nie mogliby tam funkcjonować w inny sposób? Rozmawiając z Afgańczykami, słyszałam, że Polacy absolutnie nie powinni występować w akcjach zbrojnych, zwłaszcza u boku Stanów Zjednoczonych. To fakt, że nastroje antyamerykańskie w Afganistanie i innych miejscach Azji stale rosną. My tymczasem czytamy w gazetach, że rząd polski musi wysłać wojsko, żeby wesprzeć rząd Karzaja. A rząd ten przecież już się niesłychanie chwieje. Obawiam się, że nie przyniesie to nic dobrego. Natomiast sami Afgańczycy zapytani, w jaki sposób Polacy mogliby wspierać i poprawiać relacje między naszymi krajami, odpowiadali, że powinniśmy pomóc budować drogi i szkoły, tworzyć miejsca pracy. Że to są dla nich najważniejsze kwestie. I najlepiej, żebyśmy na takich obiektach umieszczali tabliczkę: „To zrobili Polacy”. A co my wybraliśmy? Jest oczywiście jakaś pomoc humanitarna, ale jednak głównie zdecydowaliśmy się strzelać do ludzi, z którymi kiedyś się przyjaźniliśmy, i ogromne fundusze przeznaczać na wydatki militarne.
Pewna starsza osoba z agencji pomocy w Afganistanie, która całe życie przepracowała w różnych punktach globu, powiedziała mi kiedyś: „nigdy w życiu nie przypuszczałam, że najbardziej w Afganistanie będę się bać Amerykanów”. Czy możemy poprawić polskie, europejskie kontakty ze światem islamu, jeżeli występujemy obok Amerykanów, o których coraz częściej się mówi w Kabulu, że torturują schwytanych Afgańczyków, nawet ze skutkiem śmiertelnym? Ta niechęć jest coraz silniejsza. Na południu Amerykanie zaczęli rozdawać pieniądze i rozmaite produkty miejscowej ludności. Jak zareagowali Afgańczycy? Nie przyjmowali tego, twierdząc, że to jest nieczyste, wręczone przez człowieka, który nie ma prawa być na ich ziemi. Musimy się liczyć z lokalnymi kodeksami postępowania. Jeżeli afgański kodeks mówi, że na ziemi pasztuńskiej nie może być obcego wojska, a NATO się jednak decyduje na taką eskapadę, to albo brak tu wiedzy, albo rozsądku, albo najbardziej się liczy chęć przeszkolenia własnych wojsk. Musimy przede wszystkim starać się zrozumieć tamten sposób myślenia.
Pewien bardzo wykształcony człowiek, który przez dwadzieścia lat żył na Zachodzie, ale wrócił do Afganistanu, powiedział mi tak: na demokrację w Afganistanie jest za wcześnie. Można stopniowo próbować ją wcielać, ta idea zacznie się powoli pojawiać wraz z edukacją, ale nie można jej wprowadzać w tak ekspresowym tempie. Rzeczywiście, tam są inne, o wiele ważniejsze problemy niż import demokracji. Kiedy więc czytam w gazecie, ile pieniędzy mamy wydać na tę akcję, to myślę sobie, czy jednak nie byłoby lepiej posłuchać Afgańczyków i ufundować im tysiąc stypendiów rocznie; oczywiście pod warunkiem, że wrócą po studiach do kraju. Z czasem większość z nich będzie chciała kształcić swoje dzieci, z czasem będą też kształcić dziewczęta; zresztą już teraz bardzo dużo dziewcząt chodzi do szkoły, a na wydziale filologicznym uniwersytetu, jak mówił dziekan, jest ich około czterdziestu procent.