Jung był niezwykle twórczym psychologiem i pełnym ciekawych pomysłów psychoterapeutą; często miał dobry i głęboki wgląd w tajniki wewnętrznego krajobrazu człowieka. Lecz jego wizjonerska metafizyka prowadzi w moim przekonaniu na niebezpieczne i szkodliwe manowce. Znak, 3/2007
Nie mogłem pojąć tego wyznania; pewność istnienia Boga oparta nie na wierze, lecz na wiedzy szokowała mnie i wprowadzała w poznawczy zamęt; bardziej kojarzyła mi się z zarozumiałą teologią niż z badawczą postawą psychologa, której przedstawicielem i orędownikiem mienił się Jung. Moje skojarzenie było oczywiście niemądre i zawieszone w próżni; o teologii nie miałem wówczas żadnego pojęcia; kierowałem się przesądami właściwymi młodemu człowiekowi wychowanemu w rodzinie agnostycznej, wyznającej tak zwany światopogląd naukowy. Kiedy napotykałem na słowo teologia, ogarniało mnie niepomierne zdumienie. „Jak to możliwe – zadawałem sobie pytanie – by inteligentni ludzie – przez setki lat poświęcali tyle czasu i energii na zupełnie jałowe rozważania?” Od teologii, włącznie ze św. Tomaszem, na którego trafiłem w krótkich opracowaniach, wiało śmiertelną nudą. Zwłaszcza że wydawała mi się przeniknięta racjonalnym myśleniem, które w moim przekonaniu było powierzchowne i płytkie i nie prowadziło do nikąd. Miałem go szczerze dosyć, a że byłem młody i niecierpliwy, sądziłem, że można je po prostu odrzucić. Dlatego tak bardzo porwał mnie Jung. Jego psychologia, zwana przecież „psychologią głębi”, otwierała rzeczywistość ukrytą pod powierzchnią nie tylko życia, lecz również intelektu.
W owym czasie zaczynał już pękać mój „naukowy światopogląd”. Dostrzegłem w nim luki, niedopowiedzenia i umysłową łatwiznę; ze śmiechem przyjmowałem jego żałosne roszczenia do posiadania prawdy. Miałem się za poszukiwacza i za wszelką cenę chciałem zachować intelektualną otwartość. Toteż analogiczne roszczenia wysuwane przez katolicki Kościół napawały mnie zgrozą. Niemniej pociągała mnie i interesowała religia, zrazu zapewne tylko z przekory. Powoli dusiłem się w rodzinnym klimacie „światopoglądu naukowego”, czułem się zniewolony panującym w świecie uniwersyteckim oficjalnym pozytywizmem, zwłaszcza że przychodziła mu w sukurs prymitywna i wzmocniona autorytetem partii marksistowsko-leninowska, pożal się Boże, „interpretacja świata”. Jej nachalny redukcjonizm, emanacja „jedynie słusznej filozofii”, wprawiał mnie w obrzydzenie, a intelektualny smród, który z niej dolatywał, nakazywał natychmiastową ucieczkę. Wówczas pojawił się Jung – ani teolog, ani naukowiec spod znaku szkiełka i oka, lecz wielce uczony psycholog, oddany empirycznym badaniom przeciwnik metafizyki. I ten niewierzący przecież człowiek religię traktował z najwyższą powagą. Nie tylko nie redukował jej do nerwicy, jak niegdysiejszy jego mistrz Zygmunt Freud, lecz dostrzegał i doceniał jej realność. Ba, uważał nawet, że duchowy kryzys naszych czasów wynika z niedoboru autentycznej religijności w świecie zachodniej kultury. Stwierdzał, że większość jego pacjentów cierpi na duchową pustkę i zanik sensu.
Jung nie tylko doceniał religię i dostrzegał jej ogromne znaczenie w procesie terapeutycznym. Interesował się również, a nawet pasjonował wszelkimi jej przejawami. Tropił mity i symbole religijne w snach swoich pacjentów, w baśniach, legendach i wierzeniach różnych kultur i czasów. W symbolicznych i mitycznych obrazach widział przejawy nieświadomości zbiorowej, która stała się jednym z fundamentalnych pojęć nie tylko jego psychologii, ale całego jego myślenia. W postawie religijnej człowieka szukał klucza do jego zdrowia psychicznego. Czy zatem trudno się dziwić, że Jung mnie porwał nauce – poza marksizmem i uwiódł? Porwał mnie właśnie wtedy, na początku lat sześćdziesiątych, kiedy w oficjalnej nauce – poza marksizmem oczywiście – prym wiodło myślenie scjentystyczne, wsparte najwyżej reizmem Tadeusza Kotarbińskiego, katolicka zaś strona nie miała mnie, niedowiarkowi, nic ciekawego do zaoferowania. Dopiero jakiś czas później znalazłem wydane przez „Bibliotekę Więzi” Wprowadzenie do egzystencjalizmów Emmanuela Mouniera. Była to chyba pierwsza książka katolickiego myśliciela, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie; przeczytałem ją z prawdziwym przejęciem, wiele z niej przyjąłem i później nieraz do niej wracałem. Choć myśl Mouniera już od lat pozostaje poza zasięgiem moich zainteresowań, do tamtej książki zachowałem niemały sentyment; zapoczątkowała bowiem moją drogę do wiary i moją – jeśli wolno mi tak powiedzieć – formację chrześcijańską. Wspominam zaś o niej dlatego, że bez Junga jej lektura nie doszłaby pewnie do skutku. By poważnie zainteresować się wiarą, trzeba było inspiracji Junga; nie wystarczała ani przekora, ani bunt przeciw „naukowemu światopoglądowi”.