W cieniu Karola Gustawa Junga

Jung był niezwykle twórczym psychologiem i pełnym ciekawych pomysłów psychoterapeutą; często miał dobry i głęboki wgląd w tajniki wewnętrznego krajobrazu człowieka. Lecz jego wizjonerska metafizyka prowadzi w moim przekonaniu na niebezpieczne i szkodliwe manowce. Znak, 3/2007




Będąc kiedyś za granicą, kupiłem niewielką książeczkę Junga pod tytułem Psychology and Religion, zawierającą trzy wykłady wygłoszone na uniwersytecie w Yale. Na okładce pochylona twarz autora, w drucianych okularach na wydatnym nosie, skupiona i zamyślona. Oczu wprawdzie nie widać, ale uwagę przykuwa znamionujące inteligencję wysokie czoło. Długo wpatrywałem się w tę okładkę i w tę twarz sfotografowaną na czarnym tle, dobrotliwą i mądrą. Postawiłem książkę na półce i nieraz po nią sięgałem, ale na lekturę zrazu nie potrafiłem się zdobyć. Te wykłady robiły wrażenie trudnych. Ich tytuły otwierały wprawdzie nowe i pasjonujące światy, ale pełne przeszkód i nieskończone. Próba ich zgłębienia na pewno wymagała wielkich wysiłków i dalszych, pasjonujących wprawdzie, lecz żmudnych studiów. Bo czyż łatwo wchłonąć na czterdziestu niewielkich stronach sens „autonomii nieświadomego umysłu”? Czy bez większego trudu można pojąć, na czym polega różnica między „dogmatem a naturalnym symbolem”? A „historia i psychologia naturalnego symbolu”? Co to takiego? W końcu książkę przeczytałem. Wywarła na mnie wielkie wrażenie, ale daleki byłem od jej pełnego zrozumienia. Wiedziałem tylko, że myśl Junga pojąć trzeba i warto; czułem, że podążając za nią, dojdę do zrozumienia religii i człowieka.

Czytałem więc dalej, czytałem inne książki samego Junga i opracowania jego myśli. Wgłębiałem się w jego koncepcje, choć nigdy gruntownie i systematycznie; byłem młody i interesowałem się wieloma innymi rzeczami, byłem perfekcjonistą i by zrozumieć Junga, chciałem najpierw zrozumieć Freuda, a potem innych przedstawicieli psychologii głębi czy psychologii humanistycznej. Czytałem więc samego Freuda i Adlera, czytałem Ericha Fromma i Ronalda Lainga. Do Junga zawsze wracałem, choć nieraz po wielu miesiącach, a nawet po latach. Na ogół jednak lektura jego pism pozostawiała pewien niedosyt. Często nie rozumiałem jego intuicyjnych i symbolicznych wywodów, trudno mi było podążać za ich tokiem, nieraz pozbawionym szczebli racjonalnego procesu myślenia. Nie rozumiałem również samych jego koncepcji. Przyciągały mnie i zarazem odpychały. Dlaczego – nie wiem dobrze. Być może czułem, że ich głębia była pozorna, skryta w gąszczu fantasmagorycznych wizji i spekulacji. Fascynowały mnie te wizje i porywały, lecz nie mogłem oprzeć się niejasnemu wrażeniu, że mimo wszystko nie dotykają istoty rzeczy. Gdzieś w głębi mojej duszy natrafiały na opór. Lecz opór nie był ani skrystalizowany, ani nawet świadomy, toteż mogłem go łatwo zlekceważyć i brnąć dalej. Brnąć, czując wyzwanie niepokojących pytań; nie umiałem na nie odpowiedzieć, ale świadomości cienia skrywającego myśl Junga nie byłem już w stanie przed sobą ukryć. Dziś, kiedy patrzę na niego dużo bardziej krytycznie, zwłaszcza na jego „metafizykę”, powoli domyślam się, co mi w nim przeszkadzało. Wtedy jednak dawałem mu całkowity kredyt zaufania, przekonany, że cień, który powstaje w obcowaniu z tą myślą, jest tylko wynikiem mojego nieuctwa. Większość jego koncepcji przyjmowałem z niekłamanym entuzjazmem, zakładając, że białe plamy wypełnią się w toku dalszych poszukiwań.

Szczególnie przyciągała mnie i ożywiała Jungowska idea indywiduacji, czyli takiej przemiany jednostki ludzkiej, która prowadzi do jedności przeciwieństw, psychicznej równowagi i pełni człowieczeństwa. Musiałem nosić w sobie choćby nieuświadomioną nadzieję, że przeoranie myśli Junga, tak gruntowne, że pozwoli na wyjście ze sfery intelektu i doznanie głębokiego przeżycia, doprowadzi mnie do indywiduacji. Jestem przekonany, że podobną nadzieję żywiło bardzo wielu moich rówieśników, jeśli nie w Polsce, gdzie Jung był jeszcze prawie nieznany, to na zachodzie Europy i w Ameryce, gdzie – jak się miałem za kilka lat przekonać – jego myśl i jego osoba święciła triumfalny pochód wśród pokolenia kontrkultury. Ludzie zrazu pragną przemiany swojego życia, któż bowiem jest naprawdę szczęśliwy, któż jest pogodzony z bólem i cierpieniem czy choćby „niewygodą” ludzkiej egzystencji? Większość jednak, kiedy upłynie już młodość, zastępuje to pragnienie rezygnacją, czasem pełną goryczy i gniewu, czasem spokojną, lecz podszytą smutkiem. Kiedyś przemianę oferowała religia, od kilku jednak stuleci, przynajmniej w obrębie kultury zachodniej, człowiek chce przemieniać świat i siebie przy pomocy nauki, techniki lub inżynierii społecznej aż po rewolucję. Dziś jednak rewolucjonistów jest w Europie i Ameryce niewielu; w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat rewolucja straciła nimb świętości i tylko zajadłym fanatykom wydaje się moralnie czysta. Wyszły na jaw popełniane w jej imieniu zbrodnie, a czynione przez nią spustoszenie częściej już budzi odrazę i lęk niż entuzjazm.
«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | 10 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...