Dobra, budująca samotność nie powinna być samotnością zupełną, opierać się na poczuciu pustki czy niespełnienia ani na eksponowaniu siebie. Wręcz odwrotnie – wymaga pokory i zaangażowania, stanowi duchowe wyzwanie. Zeszyty Karmelitańskie, 4/2007
Podobnie dzieje się w wypadku pozostawania w nieudanych związkach czy tzw. „samotności wśród ludzi”. W ogóle każdy dłuższy, bezpośredni, fizyczny brak drugiej osoby i/lub psychicznego kontaktu jest dla człowieka nieprzygotowanego (a nie wiem, czy istnieją naprawdę przygotowani) dotkliwy, może prowadzić do spustoszenia. Oducza kompromisu i sztuki rozmowy, wyrozumiałości dla siebie i innych, może rodzić oschłość serca lub uczuciowy zamęt i podatność na zranienie, rozwijać nadmiernie lub odbierać poczucie wartości i ważności własnego miejsca i czasu, własnych form zachowania czy wykonywania codziennych czynności. Człowiek samotny cierpi albo na niedostatek wolności, gdyż mu ją w jakiś sposób odebrano bądź ograniczono, albo na jej nadmiar. Często ów niedostatek z nadmiarem się łączy – ludzie sami zasklepiają się w swojej samotności, pozostają bezradni wobec myśli i upływu dni, w męczącym oczekiwaniu na jakąkolwiek odmianę, w poczuciu utraty nie tylko własnej wartości, lecz i życiowego celu. Tymczasem taka wewnętrzna emigracja czy wręcz abnegacja duchowa sprzyja jedynie jałowieniu duszy.
Inna kategoria samotnych to środowisko „eksów” – wszystkich, którzy własną radykalną decyzją, nagłym zbiegiem okoliczności czy na skutek wykluczenia znaleźli się poza jakąś wspólnotą: sakramentalną (małżeństwem, kapłaństwem), ale także poza grupą, np. dotychczas niewierzących, wspólnotą trzeźwych albo „wspólnotą” nietrzeźwych, poza środowiskiem niekaranych lub pozostających za murami. To samo dotyczy kręgów przyjacielskich, politycznych czy zawodowych itd. – większość z nas zaznała kiedyś wykluczenia lub zadecydowała o radykalnej zmianie. Sytuacja taka wiąże się z samotnością niechcianą, nieuznawaną za wartość, czasem przez innych napiętnowaną i nadającą jednostce jakiś szczególny, podejrzany status – między ofiarą odrzucenia a słusznie ukaranym, między pokonanym przez ostre prawa i reguły wspólnoty a triumfatorem, który znalazł dla siebie nowe, lepsze rozwiązania. Wreszcie między kimś wolnym, bo niezależnym, a kimś wszędzie obcym, bo niedającym się jasno zaklasyfikować.
Samotność z tej perspektywy jawi się przede wszystkim jako doświadczenie wewnętrznego rozdarcia, jest samotnością „wobec” tego, co utracone – podobnie jak żałoba. I jak żałoba domaga się „przepracowania”, wyznaczania kolejnych etapów przejścia, oswajania aktualnej sytuacji i równoczesnego domykania przeszłości. W tym sensie samotność jest pracą z i nad czasem. Dawne obrazy siebie trzeba pochować, być może po to, by przywrócić jeszcze dawniejsze albo by wytworzyć nowe, sprzyjające integracji osobowości w danym momencie. Stanięcie poza wspólnotą powoduje konieczność prześledzenia myślą ponownie całej drogi – od przyczyn wejścia do danego układu, poprzez swoją rolę w nim i typ obranych relacji, po powody znalezienia się, w ten, a nie inny sposób, poza wspólnotą. Odejście skądś jest zawsze pytaniem o sens zmiany, a także – może jeszcze bardziej o przemiany, jakie zaszły w człowieku od momentu dokonania pierwszego wyboru do chwili podjęcia końcowej decyzji. Powinno być również pytaniem o to, jaki zostawiło się ślad, i o odpowiedzialność wobec świadków „przejścia”, wreszcie o wartości, w imię których to nastąpiło.
Aby samotność mogła służyć jako źródło pozytywnej przemiany, potrzebne jest uświadomienie sobie kilku rzeczy. Po pierwsze, że nasza ocena zdarzeń wynika ze sposobu postrzegania danej sytuacji i rodzaju zaangażowanych emocji. Po drugie, że nasz obraz „ja” jest zależny od tego, jak sami przedstawiamy sobie własną historię. A po trzecie, co najbardziej istotne, że nie mamy obowiązku być wierni wobec dawnego obrazu siebie, za to powinniśmy być wierni wobec wartości, które są dla nas najważniejsze, które są obiektem naszej wiary i szacunku. Kiedy to sobie uświadomimy, wtedy staniemy przed fenomenem odrzucenia jako częścią doświadczania siebie, a samotność stanie się przestrzenią rozpoznania wartości, losu, głosu Boga. Dobrze „przepracowana” samotność – zamiast być nieustającym sądem nad sobą (a często nawet bardziej nad innymi!) – może stać się w końcu samodzielnością. Zaś nieobjęta refleksją i pokorą – pozostanie źródłem ciągłego rozgoryczenia, niszczącej „pychy cierpienia” i pychy „bycia wybranym” do samotności.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.