Mnisi żyją w zamknięciu, zachowując dystans wobec spraw doczesnych, bywają jednak nierzadko o wiele bliżej istotnych ludzkich spraw niż wielu z nas. Potrafią je bardzo dobrze rozumieć, a także patrzeć na nie z realizmem, którego nam, świeckim, nierzadko brakuje. Więź, 2/2007
Brak zrozumienia dla zakonnego trybu życia ma swoje źródło również w silnie obecnej we współczesnym człowieku, a podsycanej przez kulturę, niechęci wobec wyrzeczenia, nie mówiąc już o ascezie. Tymczasem – znowu sięgam do słów Profesora Swieżawskiego – asceza jest człowiekowi konieczna. Każdy wychowawca (i ten, kto sam się wychowuje) przypomina ogrodnika, który musi plenić i niszczyć pewne partie swoich zasiewów, aby to, co wartościowsze, mogło się rozwinąć. Jeżeli pozbywa się pewnych przedmiotów lub obyczajów, to nie dlatego, że ma je w pogardzie, lecz po to, by inne wartościowsze elementy mogły się zjawić w jego życiu. To samo dotyczy tak kontrowersyjnej sfery, jaką jest nasze życie seksualne. Jestem przekonany, że każdy człowiek musi w pewnych okresach i sytuacjach żyć w czystości, jeżeli chce być w pełni człowiekiem. Temu prawu podlega nie tylko życie zakonne, lecz również małżeńskie. Myślę, że o tym się często zapomina i że nasza konsumpcyjna cywilizacja stwarza klimat pod tym względem niekorzystny.
W naszym porządku kulturowym droga życia w zakonie zakrawa na szaleństwo. I chyba rzeczywiście trzeba być szalonym, żeby się na coś takiego odważyć. Szaleńcy Boży – mówiono kiedyś o ludziach w tak radykalny sposób poświęcających swoje życie Bogu. Czy taką drogę zrozumieć może jednak ten, dla kogo Bóg jest kimś obcym? Nieprzypadkowo opisując relację Boga z człowiekiem Biblia posługuje się symboliką namiętnej i zazdrosnej ludzkiej miłości. I czyni to w sposób niesłychanie odważny, momentami, można rzec, wręcz ryzykowny. W Księdze Jeremiasza czytamy: Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść; ujarzmiłeś mnie i przemogłeś (Jr 20, 7). Wobec siły miłości musi polec niemal każda racjonalność. Zaświadcza o tym życie i literatura, a także pisma mistyków. Ci ostatni również przemawiają językiem miłosnej ekstazy, zachowując się nierzadko jak uwiedzeni.
JEŚLI
„Jeśli wciąż jesteś zainteresowany...” – te słowa usłyszał Philip Gröning od mnichów z klasztoru kartuzów Grande Charteuse w Alpach Francuskich – osiemnaście lat po tym, jak zaproponował realizację filmu o nich. „Jeszcze nie nadszedł czas, może za dziesięć, trzynaście lat...” – orzekli wówczas mnisi.
I oto po osiemnastu latach pragnienie Gröninga się ziściło. Dokumentalista przebywał z kamerą w klasztorze Grande Chartreuse prawie pół roku. W tym czasie, tak jak mnisi, mieszkał w jednej z klasztornych cel i w pełni dzielił życie kartuskiej wspólnoty. Mnisi nie ingerowali w pracę artysty, poprosili jednak o respektowanie ważnych dla nich zasad: żadnego dodatkowego oświetlenia podczas filmowania; w filmie zaś żadnej dodatkowej muzyki i komentarzy. No i jeszcze nieobecność ekipy filmowej – Gröning realizował „Wielką ciszę” sam. Trudno oprzeć się wrażeniu, że te obostrzenia uczyniły formę filmu jeszcze dojrzalszą i bardziej krystaliczną. Pozwoliły twórcy pełniej wniknąć w naturę mniszego życia. Film, respektując klasztorną regułę, niejako ją uwewnętrznia, dając szansę – co było zresztą zamysłem i pragnieniem reżysera – „stworzenia klasztoru wewnątrz widza”.
Powstał niemal trzygodzinny film bez dialogów, bez ilustracji muzycznej, pojawiają się w nim jedynie odgłosy klasztornego życia: wspólnotowe modlitwy, również śpiewane, dźwięk dzwonu czy wózka, którym jeden z zakonników rozwozi współbraciom posiłki, odgłosy rąbania drzewa czy zmywania naczyń, a z rzadka jedynie rozmowy mnichów i to wyłącznie w oznaczonym do tego czasie (nie częściej niż raz w tygodniu).