Obrazy Andrzeja Wróblewskiego zamieniają się w ikony. Utrwalają się, umieszczają poza zmiennością i osądem – są do tego stopnia wypróbowane, zafiksowane, pewne. Tę pewność odbiera się w jednym błysku, w pierwszym spojrzeniu na obraz. Więź, 6/2007
Jego ostatnia wystawa w Muzeum Narodowym w Warszawie – od marca do maja 2007 – została zauważona zaraz po otwarciu, była obecna w mediach i komentowana. Przyszedł jego czas. Przyszło pokolenie bardzo już oddalone od daty jego śmierci w marcu 1957 roku. Dystans pięćdziesięciu lat okazuje się czasem godziwym – nie powoduje zapomnienia, a wydobywa wartości. Jeśli wartości są w dziele, to tak jakby dojrzewały czy nawet rosły.
Obrazy Andrzeja Wróblewskiego zamieniają się w ikony. Utrwalają się, umieszczają poza zmiennością i osądem – są do tego stopnia wypróbowane, zafiksowane, pewne. Tę pewność odbiera się w jednym błysku, w pierwszym spojrzeniu na obraz. Pięknie i strasznie zielenieją ryby bez głów, wielobarwne kule planet są ciężkie, lecz unoszą się w powietrzu. Zatopione miasto, płaskie ryby pływają wśród domów jak z dziecięcego rysunku, czy wreszcie – uderzenie „Rozstrzelań”.
Po obejrzeniu wielkiej wystawy Cézanne’a w 1993 roku znalazłam się – po powrocie do kraju – przed kilkoma obrazami Andrzeja Wróblewskiego na zbiorowej wystawie krakowskich artystów w Zachęcie. To zderzenie było szokujące. Doskonałość Cézanne’a – harmonijna, spokojna, czysta, dyskretna; motywy skromne, powtarzalne. Malarstwo do głębi przeźroczyste wobec siły malarskiej Wróblewskiego skażonego, przenikniętego wszechobecnym cierpieniem – w linii, bryle, plamie barwnej... Dlaczego on, dlaczego tu nie można tak malować jak Cézanne? Dlaczego malarstwo Wróblewskiego musi być tak bolesne?
Tylko porównując największych można odpowiedź odczytać jako los, jako przeznaczenie: taki był jego los. Nie tylko jego, ich los, ale i zbiorowości, w których żyli. Nie, dajmy spokój zbiorowościom – w poszukiwaniu Wróblewskiego to trop fałszywy, bo zbędny. Jest on sam, obdarzony wielkim talentem, obdarzony piętnem świata, obowiązkiem stałego z nim kontaktu, ciągłego patrzenia i rysowania. Przerabiał ten świat, jakby wypełniał swoją powinność – niekończące się zadanie. Czasem wyprowadzał z tego kwintesencję, summę, figurę nie tyle symboliczną, co emblematyczną. Powracała potem wielokrotnie w ciągu całej jego dziesięcioletniej twórczości. W katalogu ostatniej wystawy Joanna Kordjak – jej autorka – pogrupowała te figury Wróblewskiego może nieco zbyt pedantycznie, co przeszkadza pamięci o przebiegu wystawy i ciągu całej tej krótkiej, olśniewającej twórczości tego artysty. Wydobywamy z pamięci emblemat: ryba, statek, głowa, szofer, krzesło z wintegrowanym weń człowiekiem, nagrobek, postać, postać rozkawałkowana lub prześwietlona...
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.