Poszukiwanie Andrzeja W.

Obrazy Andrzeja Wróblewskiego zamieniają się w ikony. Utrwalają się, umieszczają poza zmiennością i osądem – są do tego stopnia wypróbowane, zafiksowane, pewne. Tę pewność odbiera się w jednym błysku, w pierwszym spojrzeniu na obraz. Więź, 6/2007




Nie będę tu mówić, że Wróblewski był wykształcony, że pochodził z wileńskiego domu pełnego kultury, że później – w okresie studiów w Krakowie – zdążył odbyć artystyczną podróż po kilku krajach Europy północnej, że sam pisał o sztuce i publikował – był przecież nie tylko absolwentem ASP, ale i historii sztuki na UJ. Wszyscy, którzy go znali i którzy znają jego socrealistyczne, okropne w swej „radzieckości” obrazy – na wystawie pokazano dwa takie, dodając nie bardzo wiadomo po co dwa socrealizmy zachodnie: Fougerona i Guttusa, także okropne, choć w nieco inny sposób niż soc Wróblewskiego – podkreślają udział ideologii panującej wówczas w Polsce w działaniach i myśleniu artysty. Zlustrujmy więc Wróblewskiego.

Gdy czyta się jego notatki „Andrzej Wróblewski nieznany”– wydane w 1993 roku przez krakowską galerię Zderzak – uderza chęć zgłębiania każdej poruszanej sprawy, w tym również ideologii, która zapanowała – wielkie, aż śmieszne „serio” zapalczywego chłopca. Przed chwilą skończyła się wojna i to było oczywiste, że świat ma być nowy, inny, to nie budziło podejrzliwości, jeśli nie spadały na głowę, lub tuż obok, represje „tego nowego”. Chłopiec stracił ojca nie przez najście sowieckiego patrolu na wileński dom rektora uczelni i znanej artystki-graficzki – jak twierdzili niektórzy – lecz po rewizji policji niemieckiej, zakończonej zawałem serca profesora. Upadek Niemiec był końcem wojny, przesunięto granice, zaczynało się nowe życie – już w Krakowie.

Właśnie o Andrzeju Wróblewskim myślałam, czytając ostatnio książkę „Lawina i kamienie” – opowieść dwóch autorek o naszych świetnych pisarzach, ich zaangażowaniu w komunizm i odchodzeniu od tego nowego po wojnie ustroju. Myślałam o nim również podczas lektury śmiesznych opowiastek „Syzyf & spółka” Ludwika Lewina –wieloletniego korespondent prasy i radia z Paryża – kogoś, kto jako uczeń powszechniaka w Warszawie początku lat pięćdziesiątych oddychał i naturalnie nasiąkał – bez zbytniej tresury ze strony pedagogów – ówczesną atmosferą.

Są wciąż liczni świadkowie ówczesnych zaangażowań Wróblewskiego, znane są już wielokrotnie publikowane świadectwa Andrzeja Wajdy. Sama również ośmielę się tu dorzucić epizod z końca tej epoki. Październik 1956 – jedziemy na trzy tygodnie do Jugosławii. Znany już malarz i początkujący krytyk sztuki, ogarnięty euforią Października. Na stronę tytułową „Przeglądu Kulturalnego” proponuję “Nike z Samotraki”, redaktor przyjmuje propozycję i Nike bez rąk otwiera swe wspaniałe skrzydła na tytułowej stronie dużej płachty tygodnika.


«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...