Dziś są w zasadzie bezrobotne, ale czasem dają o sobie znać. Przyrównać to można do alergicznej reakcji układu immunologicznego (spełniającego również fundamentalną rolę), który w higienicznych warunkach naszego współczesnego życia czasem „traci orientację” i za wroga uznaje np. niegroźne pyłki traw. Damasio zwraca szczególnie uwagę na mechanizmy związane z tożsamością grupy: „Uważam, że reakcje, które prowadziły do rasowych i społecznych uprzedzeń, częściowo są oparte na automatycznym zastosowaniu emocji społecznych, które ewolucyjnie miały wykryć odmienność innych osobników, ponieważ mogła ona być sygnałem ryzyka lub wręcz niebezpieczeństwa, prowadzącym do wycofania się lub agresji”.
W naszym mózgu czai się więc zwierzę zdolne w pewnych sytuacjach do przejęcia kontroli nad naszym zachowaniem. Już Platon pisał w „Fajdrosie” o czarnym porywczym koniu w rydwanie naszej duszy. Dzisiaj jednak znamy pochodzenie owej bestii i rozumiemy jej reakcje – bynajmniej nie są one irracjonalne ani spowodowane wpływem demonicznych sił.
Albo raj, albo ewolucja
Czy na tym polega trwały stan „utraty łaski pierwotnej świętości i sprawiedliwości”? Zastanówmy się, co z punktu widzenia teologii byśmy zyskali, a co utracili przez takie utożsamienie grzechu pierworodnego z naturalną dysharmonią pracy mózgu.
Najbardziej oczywistą zaletą jest powszechność tej przypadłości. „Nie czynię tego, co chcę, lecz to, czego nienawidzę” (Rz 7, 15) – zanotował św. Paweł, mając najwyraźniej na uwadze niemiłe doświadczenie owego specyficznego ograniczenia wolności. Po drugie, stwierdzamy oczywistość propagacji takich złych skłonności „przez zrodzenie” (genetycznie), a nie przez „naśladowanie” (np. kulturę, tradycję, wychowanie, stosunki społeczne i instytucje). Intuicja Kościoła, by upierać się przy „rodzeniu”, była jak najbardziej słuszna. Ponadto nie musimy się kłopotać tajemniczością owego „przekazywania”: grzech pierworodny przechodzi z pokolenia na pokolenie w kopiach tego samego genomu.
Koszty, a więc różnice z dotychczasowym nauczaniem, są następujące: rozstajemy się z Adamem i Ewą, rozstajemy się także z rajem jako uprzywilejowanym stanem pierwotnej sprawiedliwości i świętości. Nigdy nie zdarzył się także upadek jako historyczne wydarzenie. W konsekwencji grzech pierworodny nie jest skutkiem wolnej decyzji człowieka wspomaganej podszeptem tajemniczej przebiegłej istoty. Jest rezultatem ślepego ewolucyjnego rozwoju naszego gatunku. Co zdaje się zaprzeczać twierdzeniu 390. punktu Katechizmu („Objawienie daje nam pewność wiary, że cała historia ludzka jest naznaczona pierworodną winą, w sposób wolny zaciągniętą przez naszych pierwszych rodziców”) i stanowi chyba najpoważniejszy teologiczny problem.
Ale czy dla wiary i poczucia moralnej odpowiedzialności rzeczywiście jest niezbędna intuicja o pierwotnej osobowej winie (dziwnej, bo zbiorowej)? Czy taka intuicja nie jest potrzebna raczej pewnemu stylowi uprawiania teologii, który za fundamentalne dla człowieczeństwa uznaje to, co negatywne: winę i karę. Owszem, człowiek jest winny, ale najpierw jest bezradny. I wcale mu się nie pomaga, odwracając te perspektywy.
Tak czy inaczej, odrzucając ewolucyjne uzasadnienie grzechu pierworodnego, postawimy się w trudnej sytuacji. Nauka, jak można przypuszczać, coraz precyzyjniej będzie wyjaśniać nasze zachowania, pozostawiając coraz mniej miejsca na religijną interpretację. Wtedy rozejście się perspektywy religijnej i racjonalnej będzie się pogłębiać – na niekorzyść zarówno wiary, jak i rozumu.