Dlaczego tam, gdzie był, pojawiały się tłumy? Dlaczego po jego mszach, rekolekcjach, wykładach ustawiały się kolejki ludzi, którzy chcieli z nim porozmawiać o życiu, o Bogu, o Kościele, o nieszczęśliwej miłości, o swojej trudnej młodości?
Ksiądz Józef Tischner zmarł 28 czerwca 2000 r., mając 69 lat. Umarł dziesięć lat temu. To dawno czy niedawno? Trudno powiedzieć. Jednym wydaje się, jakby w ogóle nigdy go nie było, a jego książki są reliktem przeszłości promowanym przez pewną grupę, której był oddany – stąd jego nienaturalna i na wyrost popularność, zwłaszcza w mediach. Innym wydaje się, że było to zaledwie wczoraj albo że w ogóle się to nie stało...
Jednak się stało, odszedł po potwornie wyniszczającej chorobie raka krtani, trwającej trzy lata, która po kolei odbierała mu siły, głos, możliwości twórcze. Walczył do końca, wierząc, że się uda. Ostatnie, przejmujące prace Spór o istnienie człowieka oraz Maleńkość i jej Twórca – o Bożym Miłosierdziu i o Faustynie Kowalskiej – pisał na laptopie w szpitalu, w przerwach między falami bólu. Śmiał się, że kroplówki dodają mu natchnienia.
Lubił się śmiać, uważał, że to bardzo ludzkie. Czasem była to zwykła góralska złośliwość czy prześmiewczość ze słabości i wad bliźnich, ale niekiedy śmiechem zasłaniał żal i ból. Niektórzy bali się tego jego śmiechu, nie wiedząc, jak nań zareagować. Byli tacy, którzy czuli się dotknięci czy wręcz obrażeni tym, co mówił, a może raczej tym, jak był?
A jak był Tischner? Może trochę prowokacyjnie, może zbyt odważnie, za ostro, zbyt „prawdziwie”. O takich ludziach mówi się, że wyprzedzają swój czas, że są dla niego niezrozumiali.
Bez wątpienia jednym z głównych problemów ks. Józefa Tischnera było to, że był przez wielu źle rozumiany. A do tego niechętnie się tłumaczył. Może to była góralska duma, a może sądził, że tłumaczenie sięosłabi siłę jego argumentacji?
Tak czy inaczej wzbudzał sprzeczne reakcje i opinie. Jedni poszliby za nim na koniec świata, słuchali go, próbowali zrozumieć i żyć według jego wskazań, podobnie jak on postrzegać rzeczywistość, razem z nim myśleć. Inni patrzyli na niego jak na enfant terrible polskiego Kościoła, któremu nie wiadomo dlaczego tyle wolno...
Dlaczego jednak tam, gdzie on był, pojawiały się tłumy? Dlaczego po jego mszach, rekolekcjach, wykładach ustawiały się kolejki ludzi, którzy chcieli z nim porozmawiać o życiu, o Bogu, o Kościele, o nieszczęśliwej miłości, o swojej trudnej młodości? Jego wykłady z filozofii człowieka, a potem z filozofii dramatu ściągały do Auli Witwickiego na UJ, na PAT czy do Szkoły Teatralnej tłumy słuchaczy. Ludzie siedzieli na schodach, na poręczach krzeseł, część stała. To naprawdę były tłumy. Gdzie dziś są ci ludzie, co myślą, co robią, co zrobili przez ostatnie dziesięć lat z tym, co kiedyś chłonęli, czego tak bardzo chcieli słuchać?
A może to był tylko taki czas – ciemna noc stanu wojennego, potem koniec lat osiemdziesiątych, gdy nie było co robić? Nie można było jawnie działać, byliśmy zrozpaczeni, szukaliśmy drogi wyjścia z tego koszmaru, szukaliśmy kogoś, kto nam może wskazać jakieś światełko w tunelu, wesprzeć, dać nadzieję – coś, w co na nowo uwierzymy, a młodość bardzo potrzebuje wiary... Na pewno Jan Paweł II i Tischner byli takimi ludźmi, byli prorokami tamtego czasu, szliśmy za nimi. I na pewno nie zawiedliśmy się wtedy.
Czy pojawił się ktoś?
Piszę jako świadek tamtych, papieskich i Tischnerowskich czasów, bo i ja „tam byłam, miód i wino piłam...”. Im więcej mija lat od tamtych wydarzeń przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, od wyboru papieża, od „Solidarności” i tego wszystkiego, co później „nam się wydarzyło” – jak powiedział Jan Paweł II podczas swojej pierwszej wizyty w wolnym polskim Sejmie – tym bardziej wydaje się nam to jakąś piękną bajką, snem, choć z momentami horroru. Sami, nie mówiąc już o naszych rozmówcach czy słuchaczach, mamy problemy z tym, żeby uwierzyć, że tak było, że w takich czasach mijała nasza młodość „górna i chmurna” i że tacy z nas szczęściarze… Nie, nie jest to żaden powód do chwały, bo nikt sobie nie wybiera czasu ani miejsca, w jakim przychodzi mu żyć. Im piękniej, tym większa odpowiedzialność, której nie ma na kogo zrzucić.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.