Potrzebna jest nam wrażliwość pozwalająca dostrzec, że od momentu powstania pierwszej komórki nowego organizmu chodzi już o kogoś. Kontakt z nim jest na razie niemożliwy – ani tu rozumu, ani woli, ani nawet ludzkich kształtów – tacy właśnie na początku jesteśmy. Ale jesteśmy!
Zgodzimy się zapewne, że dorosły katolik w Polsce niekoniecznie z zapamiętaniem śledzi doktrynę moralną Kościoła. Jest wszak już „wyedukowany”. Jeśli przyjmiemy, że jego katecheza ogranicza się głównie lub wyłącznie do niedzielnych homilii, to nie ma co ukrywać, że z końcem lat 80. i początkiem lat 90. minionego wieku więcej się na nich dowiedział o polityce niż o kwestiach bioetycznych. Rodzice, którzy wówczas zgłaszali się do programu wspomaganego rozrodu, niejednokrotnie nie znali problemów moralnych związanych z in vitro. Kiedy więc po latach dowiadują się, że ich dziecko nie jest „owocem miłości”, a czyn, którego się dopuścili jest „wyrafinowaną aborcją”, nie za bardzo wiedzą, co z sobą w obliczu tych oskarżeń począć, szczególnie kiedy poczęte w warunkach laboratoryjnych dziecko jest przez nich kochane, jest ich chlubą i nadzieją. To przecież w bardzo wielu, jeśli nie w większości przypadków dzieci ochrzczone, uczestniczące w życiu sakramentalnym Kościoła. Nie mam zamiaru głosić tezy, że porządek moralny ustalany jest na drodze społecznego przyzwolenia, czyli społeczne praktyki – przez sam fakt swojego istnienia – stają się moralnie dopuszczalne. Nic podobnego! Sądzę jednak, że waga problemu domagała się nagłośnienia znacznie wcześniej. Dzisiejsza dyskusja byłaby wtedy łatwiejsza i znacznie bardziej czytelna dla wiernych Kościoła katolickiego w Polsce. W trakcie różnych dyskusji, w jakich przyszło mi uczestniczyć jeszcze przed „narodową batalią o in vitro”, przekonywałam się bowiem niejednokrotnie, że szereg ludzi dobrej woli nie widzi w metodach wspomaganej prokreacji problemu. Widzi je w zabijaniu nienarodzonych, owszem, ale tu przecież chodzi o życie dziecka, a nie o jego zabijanie, dlaczego zatem in vitro miałoby być karygodne! Nagłaśniana przez Kościół kwestia moralnej niedopuszczalności aborcji okazuje się znacznie łatwiejsza do przekazania i zrozumienia niż problem in vitro. Ten ostatni domaga się tak w przekazie, jak i w jego zaanektowaniu większej wrażliwości. To czasem trudna do wypracowania wrażliwość…
Trudna wrażliwość
Pamiętam dyskusję na temat zabijania nienarodzonych sprzed wielu już lat, kiedy to jeden z obrońców życia położył na stole plastikowy model trzymiesięcznego dziecka jako koronny argument na rzecz tego, że nawet na tym etapie prenatalnego życia mamy do czynienia z rzeczywistą ludzką istotą. Wymowa takiego argumentu jest prosta: „przecież widzisz!”. Rozumiem doskonale argumenty, które apelują do uczuć i wyobraźni, problem w tym, że nie każdą kontrowersyjną kwestię natury bioetycznej da się w ten sposób zilustrować. Głośne wystawy eksponowane w wielu miastach Polski i przedstawiające zdjęcia brutalnie wyrwanych z łona matek dzieci również nam w tym miejscu nie pomogą. Dlaczego? Ponieważ pierwszym i na razie podstawowym problemem moralnym związanym z in vitro jest niszczenie ludzkich zarodków, te natomiast przedstawiają jakość, która w niczym nie przypomina człowieka. Laik nie odróżni ludzkiego zarodka od zarodka innych ssaków. Kiedy zatem będziemy chcieli w argumentowaniu przeciw dopuszczalności metod in vitro odwołać się – podobnie jak w dyskusjach na temat zabijania nienarodzonych – do ilustracji, obrazu lub zdjęcia, powtarzając: „przecież widzisz”, nasz interlokutor, któremu zaprezentujemy zrobione pod mikroskopem zdjęcie ludzkiego zarodka, odpowie nam: „nie widzę nic, co przypominałoby człowieka!”. Mało tego, skoro to obraz ludzkich kształtów może być argumentem przeciw aborcji, a tutaj takiego obrazu pokazać nie sposób, to można by stąd wyprowadzić wniosek, że właściwie nie ma żadnego problemu! Nie niszczę ludzkiego życia, ponieważ nie dostrzegam ludzkiego życia. Jeśli zatem chcemy bronić życia ludzkich zarodków, potrzebny jest nam inny rodzaj wrażliwości niż ta oparta na zmysłowej percepcji. Wrażliwość głębsza, trudniejsza do zyskania – trudniejsza też do przekazania. Wprawdzie każdy z nas logicznie przyzna, że na początku swego życia był zarodkiem (teza chętnie powtarzana przez obrońców życia), ale stąd nie prowadzi prosta droga do przekonania o szacunku dla ludzkiego życia od pierwszego momentu jego zaistnienia (czyli ukształtowania się jednokomórkowego organizmu).
To prawda, że organizm każdego z nas stanowił na początku zygotę, ale tyle się jeszcze potem w trakcie rozwoju działo – powie znów nasz interlokutor – że doprawdy trudno w niewiele, zdawałoby się, znaczącej komórce dostrzegać „ludzki majestat”. Właśnie o to chodzi, że „trudno”. Czytelnik może się w tym miejscu pofatygować po podręcznik embriologii i bez większego trudu wyczyta w nim, że od momentu powstania zygoty rzeczywiście „będzie się działo”. I zupełnie może go to nie wzruszyć. Nie chodzi przy tym o wzruszenie, jakiego możemy doświadczać na widok makabrycznych zdjęć prezentowanych na wspomnianych wyżej wystawach. To wzruszenie, do którego zaangażować musimy nasz rozum bardziej niż zmysły. Rzeczywiście, nie widać człowieka takiego, jak zwykliśmy go rozpoznawać spośród wielu biologicznych gatunków, ale zaczęło się życie. Jego rozwój to nieustanne zmiany, które sprawiają, że organizm nie pozostaje taki sam w żadnym z przedziałów czasowych swojego istnienia: ani w trakcie embriogenezy, ani na etapie dorastania do gatunkowej dojrzałości, ani też w procesie starzenia. Nie jest taki sam – ale jest ten sam[1]. W zarodku tkwi rozwojowy potencjał rozumnej istoty. Z czasem ta istota stanie się zdolna do rozumnej i wolnej ekspresji. Będziemy wtedy – jeśli zajdzie taka potrzeba – bronili jej praw do wolności sumienia, wyznania czy zakładania rodziny. Na razie jej istnienie polega głównie na rozwojowym dynamizmie. Śledzenie tego rozwoju jest równie fascynujące jak jego efekt – rodzi się człowiek. Niszczenie zarodków powoduje, że nigdy się nie urodzi. Rozpoczęta w momencie ukonstytuowania się nowego organizmu historia jeszcze jednej ludzkiej istoty zostanie wtedy brutalnie przerwana. Przychodzi nam to bez większego trudu, bo na tym etapie życie ludzkie jest niezmiernie kruche.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.