Dosłownie kilka chwil po informacji o katastrofie Tu-154 powiedziałem publicznie: „wierzę, że Smoleńsk stanie się naszym narodowym opamiętaniem”. Jakiż ja byłem wówczas naiwny.
Możemy się oczywiście spierać, jaka w tym zasługa taktyki Kluzik-Rostkowskiej, która na spółkę z Poncyliuszem i Migalskim wymyśliła „wyłagodzony” wizerunek prezesa Kaczyńskiego, a jaka defensywnego nastawienia Platformy Obywatelskiej. I na ile to ostatnie wynikało z bezbarwności i małej przebojowości ich prezydenckiego kandydata, a na ile z wyrachowanego czekania na to, co zrobi „PiS” (w myśl rozpowszechnionej teorii, że najbardziej PIS-owi szkodzi sam PiS).
Ta namiastka wersalu skończyła się jednak z chwilą ogłoszenia oficjalnych wyników wyborów prezydenckich. I znów, jak za dawnych „dobrych” czasów, politycy ruszyli do swojego chocholego tańca. Z tą różnicą, że ze zdwojoną siłą i z jeszcze bardziej brutalnym językiem debaty politycznej.
Miał więc rację polityczny banita, Jan Rokita, pytając w przeddzień kampanii prezydenckiej: co się stanie, gdy Hiob się podniesie?
I nie chodzi tu tylko o powrót na polityczne salony „dawnego”, wojowniczego prezesa PiS-u, co może nawet bardziej o sposób, w jaki zareagował na to cały nasz polityczny światek. Bo to był sygnał do politycznej „wojny totalnej”, jakiej nie widziała polska demokracja po 1989 r.
Dąsy i irytacje
Sytuację mogli jeszcze uratować dwaj główni adwersarze naszej sceny politycznej. Wystarczyłby tylko jeden ich gest, jedno małe słowo, by karne partyjne szeregi zamilkły lub spuściły z tonu. Ale nie zrobili tego…
Jarosław Kaczyński wolał obrazić się na państwowe instytucje, na wynik wyborów i na niemal całą polską scenę polityczną. I o ile jeszcze od biedy można jakoś zrozumieć rezygnację z zasiadania przez niego w fasadowej Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, o tyle zupełnie niewybaczalna jest jego deklaracja, że „nie poda więcej ręki obecnemu prezydentowi”. Takie słowa nie powinny nigdy paść z ust polityka, „państwowca” i nade wszystko chrześcijanina. Nigdy.
Swoją drogą, ciekawe, czy ktoś dziś pamięta jeszcze słowa Kaczyńskiego wypowiedziane tuż po zakończeniu wyborów prezydenckich? Mówił wówczas: „Zamiast ciężkich słów, często niesprawiedliwych, niewłaściwych będziemy mieli poważną rozmowę, w którą nieustannie wierzę. Będziemy się różnić pięknie”…
Ale jemu i tak można wybaczyć więcej. Z wiadomych powodów.
Natomiast trudno znaleźć okoliczności łagodzące dla postawy Donalda Tuska. Lider PO nie zrobił bowiem absolutnie nic, by okiełznać swoich partyjnych harcowników. Gwoli przypomnienia, to nie on wyrzucił Janusza Palikota z PO, to „sztukmistrz z Lublina” sam wybrał sobie stosowny moment, aby powiedzieć premierowi adieu.
Nade wszystko jednak Tusk nie sprawdził się w roli twardego męża stanu, zabiegającego do końca o pełne wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej. Bo tylko w taki sposób mógł zyskać, jeśli nie wiarygodność i szacunek w oczach politycznych przeciwników, to przynajmniej mocne alibi dla swoich działań. Zamiast tego były jedynie niekompetencja, nieudolność i robienie dobrej miny do złej gry, tak boleśnie obnażone przez raport rosyjskiego MAK-u. Tusk do samego końca powtarzał jednak, że „nie będzie kładł katastrofy na szali dobrych stosunków polsko-rosyjskich”. Pytanie, o jakie stosunki mu chodziło? Te z pięknych, choć ulotnych słów prezydenta Miedwiediewa, czy też raczej te z kart dokumentu napisanego przez Kreml rękami Tatiany Anodiny?
Cały przygnębiający obraz działalności Tuska wieńczą dwa jego fatalne wystąpienia przed rodzinami ofiar katastrofy smoleńskiej: pozbawione konkretów, za to pełne irytacji i obraźliwych uwag pod adresem zaproszonych osób. I niestety, tylko w takim złym klimacie mogła zrodzić się „medialna wrzutka” sugerująca, że rodziny ofiar są zachłanne i chcą wyłudzić odszkodowanie od państwa. Zawstydzające.
Nie szukaliśmy jedności
Trudno także nie odnieść wrażenia, że po Smoleńsku dyżurnym chłopcem do bicia stał się polski Kościół. „Kościół się nie sprawdził” – powtarzano jak mantrę w komentarzach z lewa, prawa i ze środka. Wypominano duchownym nazbyt wielkie zaangażowanie w Smoleńsk albo przeciwnie, zbyt małe. Wytykano nietrafione decyzje, złe homilie, wspieranie konkretnych opcji politycznych. Owszem, sam miałem w kilku przypadkach poważne wątpliwości, czy aby na pewno postąpiono właściwie. Ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy głosić absurdalne teorie, że to głównie za sprawą Kościoła po żałobie narodowej znowu „pobili się dwaj górale”.
Szkoda więc, że wszyscy ci, którzy z satysfakcją wołają, że „Kościołowi spadło” w sondażach społecznego poparcia, nie zauważają, że jest do dziś jedyną siłą w naszym kraju, która usiłuje ratować pozrywane relacje społeczne. I sama przy tym bije się we własne piersi. „Wiemy, że wzywając innych do przemiany serc, sami musimy dać przykład. Naśladując zatem Jana Pawła II (…) chciejmy i my wyznać, że niejednokrotnie zbyt mało jednoznacznie piętnowaliśmy zło, że nie szukaliśmy dróg porozumienia i jedności” – napisali polscy biskupi w liście pasterskim na tegoroczny Wielki Post.
Warto to zdanie przeczytać kilka razy. Tak długo, aż jego rzeczywiste znaczenie zapadnie w naszej pamięci. Nie chodzi tu bowiem tylko o chwytliwą skruchę na pokaz, a o przypomnienie właściwiej chrześcijańskiej postawy. Inaczej rocznica smoleńska stanie się bogatą w formę, ale za to zupełnie wyjałowioną w treści rocznicową uroczystością „ku czci”, a majowa beatyfikacja Jana Pawła II okazją do pustego wbijania się w narodową dumę, bez jakiejkolwiek refleksji nad istotą tego wszystkiego, co papież Polak chciał nam przekazać przez wszystkie lata swojego pontyfikatu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.