Tezę o narodzinach herezji smoleńskiej można włożyć między bajki. Owszem, skończył się złoty czas, ale czarne scenariusze nie muszą się ziścić.
Skąd różnica? Na pewno m.in. z faktu, że Sanktuarium Bożego Miłosierdzia już stoi, a Świątynia Opatrzności wciąż jest in statu nascendi. Ale to nie wszystko. Warto przypomnieć, że prace w Łagiewnikach szły sprawnie. Obyło się bez prób sięgania po publiczne pieniądze, bez awantur o projekt, niepotrzebne były medialne kampanie. Łagiewniki rosły, bo nie stała za nimi odgórna decyzja i manifestacja siły, ale autentyczna wola, potrzeby i religijne przeżycia ludzi. Postać Jana Pawła II w naturalny sposób połączyła się w tym sanktuarium z zawsze aktualną prawdą o Bogu miłosiernym.
Doceniam wysiłki tych, którzy przejęli pieczę nad Świątynią Opatrzności. Od początku swoich rządów w Warszawie kard. Kazimierz Nycz postępuje roztropnie: zamiast forsować ideę narodowego wotum, która trafiła w absolutną próżnię, stara się przełożyć akcent na rolę Opatrzności w życiu każdego człowieka. Pomysł, by wokół Świątyni gromadzić rodziny, też idzie w dobrym kierunku. Ale wciąż kardynał i jego współpracownicy muszą zmagać się z grzechem pierworodnym, który jak cierń tkwi u źródeł całego przedsięwzięcia. Oby im się powiodło.
Bo przecież w gruncie rzeczy nie chodzi tu o liczby i tłumy, ale o to, co najważniejsze: Kościół budować można jedynie na Skale, a Skałą jest autentyczne spotkanie z Chrystusem. Kult Jana Pawła II może, ba! – powinien być ważnym rysem naszego Kościoła, ale powiedzmy jasno: nawet tysiąc spiżowych pomników to tylko piasek, nie Skała.
Dlatego nasz Kościół w duchu – a jakże – błogosławionego Papieża powinien wsłuchiwać się w głos, potrzeby, intuicje i szczere przeżycia ludzi wierzących. I nie można przed tym postulatem uchylić się zużytym już argumentem, że z Kościoła nie wolno robić demokracji. Tu nie o głosowanie i rządy większości chodzi, ale o pasterską empatię i poważne traktowanie zobowiązania, że człowiek jest drogą Kościoła.
Przed kilkoma laty dziennikarz z Niemiec opowiadał mi, jak przeprowadzał wywiad z kard. Josephem Ratzingerem, wtedy prefektem Kongregacji Nauki Wiary. Kardynała, zwanego pancernym, dociskał pytaniami, w jakim stopniu Kościół powinien się liczyć z opinią wiernych. W końcu prefekt odparował: – Wie pan, pasterze zwykli chodzić przed stadem, a nie za stadem.
Na to dziennikarz się odciął: – A zna Eminencja takie afrykańskie przysłowie, że tylko owce, a nie pasterz, znają smak trawy?
Dziennikarz, kiedy mi o tym opowiadał, nie potrafił ukryć, że jest z siebie dumny. Nie rozumiał, że była to jedna z tych rzadkich sytuacji, gdy obie strony mają rację.
Sen nocy kwietniowej
Jeżeli od pasterzy oczekujemy przywództwa, z reguły myślimy nie o rozkazach, ale o wizji. By jednak wizja była klarowna i przekonująca, trzeba uwolnić się od fobii, które często sprawiają, że nasz Kościół woli lękliwie bronić status quo, niż mierzyć się z problemami. Podczas sporu o krzyż na Krakowskim Przedmieściu postawa ta przejawiała się w bezradnych unikach. Długo dominowała logika, którą wielu hierarchów odnosi do Radia Maryja: mamy zastrzeżenia, ale wolimy milczeć, by nie stracić tych, którzy katolicyzm ochoczo niosą na swoich sztandarach.
To jednak myślenie błędne już w swoim założeniu. Jak przed kilkoma laty zauważył bp Tadeusz Pieronek, dla tych ludzi Kościół jest środowiskiem tak naturalnym, że ryzyko ich odejścia jest bliskie zeru. Między bajki można włożyć pisane zbyt lekkim piórem artykuły, że oto w Polsce rodzi się herezja smoleńska, z której wypączkować może nowy Kościół. Oczywiście mamy do czynienia z palącymi problemami: z brutalnym nadużywaniem religii w celach politycznych, z religijną emigracją wewnętrzną i symptomami sekciarstwa, ale do odpływu na miarę mariawitów czy lefebrystów jest jeszcze bardzo, bardzo daleko.
A skoro mówimy o potrzebie ewangelizacji, czy w takim razie choćby odrobiny reewangelizacji nie wymagają ci, którzy do księdza usiłującego przenieść krzyż spod Pałacu Prezydenckiego do kościoła wołają per „ubeku”? I czyż Kościół nie został powołany, aby iść z Ewangelią do wszystkich, a nie tylko trwać przy tych, którzy zapowiadają lojalność aż po grób?
Problem w tym, że przed beatyfikacją znowu żyliśmy w klimacie terroru wielkich liczb. Ilu Polaków stawi się na Placu Świętego Piotra? Zaczęło się od przebąkiwania o milionie, jednak szybko spuszczono w mediach z tonu. Była mowa o stu tysiącach, potem o osiemdziesięciu, na ostateczną barierę wyznaczono zaś czterdzieści tysięcy. W powietrzu wisiał cały czas lęk: a co, jeżeli będzie ich mało, nie aż tylu, ilu zapowiadaliśmy? Czy to znaczy, że przestali czcić i kochać? Że wszystko było tylko snem nocy kwietniowej? Czy z opóźnionym zapłonem wypełnia się proroctwo o laicyzacji kraju nad Wisłą?
Za takimi pytaniami kryje się zawsze myślenie w kategoriach statystyki, buchalterii i stanu posiadania. Na dodatek do bólu egocentryczne – straciliśmy, przegraliśmy, zmarnowaliśmy itd. Albo – w jeszcze gorszym wariancie – omamiono nas, oszukano, okłamano itp. Tymczasem trzeba odwrócić perspektywę: zamiast boleć nad stratą, należy zainteresować się tymi, którzy w 2005 r. koczowali w Watykanie, na Błoniach, w Łagiewnikach czy na Placu Piłsudskiego, a po upływie sześciu lat woleli pojechać na majówkę.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.