Tezę o narodzinach herezji smoleńskiej można włożyć między bajki. Owszem, skończył się złoty czas, ale czarne scenariusze nie muszą się ziścić.
W Łagiewnikach na zakończenie Mszy dziękczynnej za beatyfikację Jana Pawła II, gdy w strugach deszczu okazano już relikwie nowego błogosławionego, jeden z księży zaintonował „Boże, coś Polskę”. Od razu nadstawiłem uszu, czy w refrenie padną słowa: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”. Zanim jednak wybrzmiał ostatni wers, pomyślałem, że chyba zwariowałem: nawet w taki dzień nie umiem uwolnić się od koszmaru z Krakowskiego Przedmieścia. Ale wtedy podszedł do mnie reporter wysłany do Łagiewnik przez dużą stację telewizyjną i zapytał:
– Słyszałeś? A jednak zaśpiewali „Ojczyznę wolną racz zachować, Panie”.
– Nic dziwnego – powiedziałem. – Tu czuwa przecież nad wszystkim Kościół krakowski.
– Racja – uśmiechnął się ironicznie i obrócił na pięcie. A ja zacząłem się zastanawiać, co kryło się za tym uśmiechem. Czy pomyślał, że w Krakowie nikt nie pozwoli na polityczne wtręty w liturgii; może zakpił z tych, którzy w tzw. Kościele łagiewnickim widzą szatański bastion Platformy; a może w głębi duszy myśli tak jak oni? Tego nie wiem i już się pewnie nie dowiem, ale w ułamku sekundy zrozumiałem jedno: nie tylko ja w tym kraju zwariowałem. A precyzyjnie rzecz biorąc, dałem się zwariować.
Wstrząsy wtórne
W niedzielę 1 maja 2011 r. skończył się złoty okres. Trwał dla Kościoła w Polsce nieco ponad trzy tłuste dziesięciolecia, trzy dziesięciolecia papieskich podróży do ojczyzny. Począwszy od czerwca 1979 r. po dwie ostatnie pielgrzymki – żałobną sprzed sześciu lat i beatyfikacyjną sprzed kilkunastu dni, które odbyły się wprawdzie po śmierci Jana Pawła II, ale de facto były kontynuacją poprzednich. W sumie dziesięć podróży, które dostarczały elektryzujących impulsów dla wiary i krzepiły autorytet rodzimego Kościoła na tyle mocno, by bez większego uszczerbku przetrwać od pielgrzymki do pielgrzymki.
Zastępowały programy duszpasterskie, moralne diagnozy i namysł nad przyszłością. Jedyne w swoim rodzaju duchowe panaceum, aplikowane raz na kilka lat.
Ale teraz nie ma już na co czekać. Po trzęsieniu ziemi z 2 kwietnia 2005 r., zgodnie z prawami rządzącymi upływającym czasem, powstają już coraz słabsze wstrząsy wtórne. Przeżycia bledną; ubywa tych, w których wspomnienie Jana Pawła II porusza strunę osobistą. Niedawna beatyfikacja jest prawdopodobnie ostatnim z długiego szeregu wydarzeń, podczas których postać Papieża budziła w naszym kraju emocje na skalę absolutnie masową. Kanonizacja, która nastąpi zapewne za kilka lat, będzie miała już proporcjonalnie mniejszą siłę oddziaływania.
Tymczasem Kościół w Polsce ma za sobą traumatyczny rok. Wyraźnie przegrywa batalię o in vitro, w którą zaangażował się po uszy, łącznie z grożeniem ekskomuniką. I wbrew pozorom nie chodzi w tym przypadku o porażkę w walce o konkretną ustawę, ale o stratę dla Kościoła najboleśniejszą – o ludzkie sumienia. Bo większość społeczeństwa, wciąż w dużej mierze deklarującego się jako katolickie, odrzuciła i język, i argumenty hierarchów. Z kolei ponure widowisko wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu, przyrównanego przez jednego z duchownych do mebla, pokazało niemoc Kościoła nawet wobec tych, w których wielu biskupów chciałoby widzieć najwierniejszych z wiernych. Jednocześnie przerazić ich musiały publiczne kpiny i szyderstwa z Kościoła, które mimo wszystko należą w Polsce do rzadkości. A potem kampania prezydencka obudziła upiory, których nad Wisłą nie widziano od początku lat 90.
W smoleńskim tyglu znowu miesza się religię z partyjniactwem, wrak tupolewa przysłania wielkanocne groby i krzepnie kult męczenników nie tyle za wiarę, ile za IV Rzeczpospolitą.
Jednak jeszcze nie czas, by dąć w apokaliptyczną trąbę. Skończył się złoty okres, na dobre weszliśmy w trudne lata samodzielności, ale to wszystko nie musi – jak wieszczą pesymiści – prowadzić nad przepaść. Może właśnie teraz, po beatyfikacji, warto odprawić rekolekcje i odpowiedzieć sobie na kilka pytań. Zacząć można np. od dylematu, na czym budować przyszłość Kościoła w Polsce.
Smak trawy
Dwa beatyfikacyjne obrazki: Sanktuarium Miłosierdzia w Łagiewnikach i Świątynia Opatrzności w Wilanowie.
W Łagiewnikach nie było wtedy żadnych szczególnych atrakcji – zorganizowano tylko nocne czuwanie, a potem w dniu beatyfikacji odprawiano kolejne Msze. Tę szczególnie uroczystą poprzedziła transmisja z Watykanu, a na koniec bp Jan Zając pobłogosławił wiernych relikwiami Papieża. Mimo deszczu i zimna przyszło jednak ponad sto tysięcy ludzi.
W Wilanowie, na placu budowy, która ciągnie się od lat, też padało, ale za to skrzyło się od pomysłów i imprez. Oprócz transmisji z Watykanu – powstało miasteczko dla dzieci z ciuchcią i szwajcarskim gwardzistą; odsłonięto największy na świecie portret beatyfikacyjny Papieża; przyjechała kopia papamobile, potężnego stara, z którego Jan Paweł II korzystał podczas pielgrzymki do Polski w 1979 r.; otwarto podwoje Panteonu Wielkich Polaków; w Namiocie Spotkania można się było zapoznać z planami muzeum Jana Pawła II oraz Prymasa Wyszyńskiego i przekazać własne pamiątki; przygotowano projekcje dokumentów o Karolu Wojtyle, a na koniec iluminowano powstającą Świątynię. Ludzi przyszło... kilka tysięcy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.