Kiedy reporter po spotkaniu zatrzaskuje za sobą drzwi, musi mieć świadomość, że nie może zostawić ofiary z koszmarem, który do niej powrócił z powodu jego pytań. Nie wolno budzić demona – nigdy o tym nie zapominam.
Z dziećmi rozmowy muszą być najtrudniejsze. One są też bohaterami „Nocnych wędrowców” – małoletni partyzanci z Armii Bożego Oporu, uzbrojeni i okrutni, napadający na wioski ugandyjskie, by polować na swoich rówieśników, którzy zasilą ich szeregi. Młodszych i dorosłych zabijają na miejscu.
Ja, pięćdziesięciolatek, mam kłopot z nawiązaniem kontaktu z moim trzynastoletnim synem. A co dopiero rozmowa z dziesięciolatkiem, który zabił sto osób? Jakiego rodzaju doświadczeniami mogę się z nim podzielić? Do tego dochodzi bariera językowa, bo on posługuje się podstawowym angielskim. Na pytanie: „Jak to było zabijać Hutu?” słyszę odpowiedź: „very difficult”. Co to właściwie znaczy? On tego zwyczajnie nie jest w stanie wytłumaczyć. Dlatego tak istotna była obecność opiekunek tych dzieci – osób dorosłych, mówiących w ich języku, docierających do ich ran, pomagających, by się zabliźniły. Te kobiety bardzo mi pomogły, one są też bohaterkami „Nocnych wędrowców”.
Te ofiary, z którymi Pan rozmawia, liczą na Pana pomoc?
Liczą. Myślą, że jak opowiedzą dziennikarzowi, to on o tym napisze, świat się o tym dowie i w końcu ktoś pomoże. Ofiara jest przekonana, że jej dzieje się najgorzej spośród wszystkich ludzi. No więc piszę o nich, ktoś to czyta w gazecie, użali się, załamie ręce, a później przewróci stronę, bo po dziale zagranicznym jest kulturalny i trzeba zobaczyć, co tutaj się dzieje. Ale nikt palcem nie kiwnie w ich sprawie. Kiedy tam wracam, ofiary są już wobec mnie nastawione wrogo: traktują mnie jak hienę, która żeruje na ich nieszczęściu. Mówią: patrz, jak my żyjemy, nic się nie zmieniło, odkąd tutaj byłeś.
To zrozumiałe.
Nie jestem lekarzem, członkiem organizacji humanitarnej czy politykiem – nie mam naprawiać świata. Mój fach polega tylko i wyłącznie na tym, żeby opisać to, co udało mi się zobaczyć i dowiedzieć. I czytelnikowi wytłumaczyć, jeśli zrozumiałem. Nie mogę wejść w rolę działacza i obrońcy nieszczęśliwych. Wtedy zacznę robić się stronniczy i skończy się rzetelne dziennikarstwo.
Znam parę osób, które uznały, że nasze dziennikarzenie nic nie jest warte. Dlatego otworzyły w Afryce fundacje i zajęły się pomocą u podstaw. Nie mam pojęcia, co nimi powodowało: etyka czy może ekonomia, bo np. w Światowym Programie Żywnościowym dostaje się lepszą pensję niż za korespondencję z Nairobi?
Czasami myślę, że ten mój defekt psychologiczny polegający na niewychodzeniu w czasie roboty z roli dziennikarza pozwala mi ten zawód wykonywać.
Krzysztof Miller, fotoreporter, z którym wielokrotnie Pan pracował, leczył się w jednej z klinik warszawskich ze skutków stresu bojowego. W przeciwieństwie do Pana nie poradził sobie z doświadczeniem wojennym.
Mnie chroni słowo, pisanie jest ratunkiem. Rozpoznanego demona natychmiast ubierałem w formę dziennikarsko-literacką. Jak kończę go opisywać, jest już poza mną. Na tym przecież opiera się większość terapii psychologicznych: wyrzucam z siebie to, co mnie nęka od wewnątrz. Poza wszystkim, odpukać, nigdy nie byłem samotny, coś, co w tym zawodzie zdarza się dość często. Moja żona rozumie mnie jak mało kto, a do tego ma bardziej dziennikarski temperament niż ja. Gdy wracam z wyprawy do domu, dzielę się tym, co przeżyłem, a Grażyna mi podpowiada, jaką formę nadać temu w książce.
Fotoreporterzy mają trudniej – z koszmarów, na które patrzą, rzadko udaje im się wyswobodzić; nic z tym obrazem zatrzymanym w kadrze dalej nie robią, może kiedyś wystawę, więc znów te sceny wracają.
W czasie podróży jednocześnie zazdrościłem fotografom trybu pracy, która kończyła się z chwilą zrobienia zdjęcia i co najwyżej wybrania go spośród innych, choć czasem nawet tego nie robili, tylko zrzucali ten obowiązek na fotoedytora. Potem szli do pubu, gdy ja w tym samym czasie męczyłem się nad tekstem. Dołączałem do nich, kiedy dawno już przeszli na whisky, a ja dopiero zamawiałem pierwsze piwo.
Nigdy nie miałem problemów z adaptacją: ani z wyjazdem z pogodnej i bezpiecznej Warszawy do niebezpiecznego i chmurnego Kabulu, ani z powrotem do domu z Afryki, do bycia dawnym sobą, bawiącym się z dziećmi, przejmującym się, czy Manchester wygra z Chelsea.
***
Pan pisze swoje książki o Afganistanie, Czeczeni, Ugandzie tylko po to, by pokazać czytelnikowi inny fragment rzeczywistości niż ten, w której uczestniczy?
Ludzie z naszego kręgu kulturowego stali się szalenie wygodni. Dostatek psuje, rozleniwia, ogranicza wyobraźnię, zabija ciekawość. Z tej perspektywy świat wydaje nam się płaski. Tymczasem ja lubię wielowymiarowość i dlatego chcę pokazywać wydarzenia i postacie, które ten spokój burzą. Pisząc np. o Ugandzie, pragnę odmalować przed oczami czytelnika inny świat i jednocześnie zastanowić się nad tym, czy ta machina zbrodnicza mogłaby się uruchomić w Skarżysku Kamiennej. Czy jest to sytuacja uniwersalna, niezależna od kultury, mentalności i szerokości geograficznej.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.