Wszyscy, którzy odeszli, a których znałem, bardzo chcieli żyć. Alpinista musi jednak być podświadomie przygotowany, że może nie wrócić.
Jako piąty człowiek na Ziemi zdobył Koronę Himalajów i Karakorum. Jako pierwszy w historii wszedł z Leszkiem Cichym na Mount Everest zimą. W ten sposób Polacy rozpoczęli wielkie zimowe podboje ośmiotysięczników, wpisując się do historii światowego alpinizmu. Na Lhotse wszedł w gorsecie ortopedycznym. Broad Peak zdobył w jeden dzień.
Skąd wiadomo, na jakiej jest się wysokości?
Mamy altimetry. Mierzą wysokość na podstawie ciśnienia. Ale wysokość nie jest najważniejsza. Ważniejsze jest wygodne miejsce do rozbicia namiotu. Na szczęście wiele tras jest opisanych w literaturze. Wiadomo, gdzie ktoś wcześniej rozbijał obóz. Jerzy Kukuczka zawsze mówił, że jak długo się da, tak długo idę. Jak nie da się iść wyżej, to znaczy, że to szczyt.
A jeśli się nie da oddychać?
Organizm wcale nie odczuwa braku tlenu. Wchodząc na Mount Everest, braliśmy dwa litry tlenu na minutę. Organizm i tak potrzebuje szesnastu. Mnie przeszkadzała tylko ta dziesięciokilogramowa butla. Andrzej Zawada (kierownik wyprawy – przyp. red.) kazał założyć tlen w ostatnim etapie, przed szczytem, więc założyliśmy. Lekarz tłumaczył, że tlen potrzebny jest bardziej do ogrzania ciała niż do oddychania.
Mycie?
Przy minus czterdziestu stopniach nikt się nie poci.
Sen?
Na dużej wysokości, przy wyczerpaniu, można zasnąć i się nie obudzić. Mieliśmy taki problem na K2. Schodziliśmy ze szczytu w nocy. Wysiadły latarki. Każdy na półce wyrąbał lód. Dygotanie. Czasem letarg i błogość, ale instynkt samozachowawczy kazał się ocknąć. Trzeba też pić. Główną przyczyną odmrożeń jest brak płynów. Na pewnej wysokości organizm produkuje więcej hemoglobiny. Krew się robi gęsta i lepka. Nie dociera do wszystkich drobnych naczyń.
Jedzenie?
Do siedmiu tysięcy z jedzeniem nie ma problemu. Przy ośmiu znika apetyt. Organizm i tak chyba niczego by już nie strawił. Na wyprawach niektórzy chudną dziesięć kilogramów. Świetna kuracja odchudzająca.
Wspinanie to gra zespołowa. Kto zdobywa szczyt?
Zdarza się, że nikt nie chce, bo wszyscy mają dosyć. Kierownik szuka chętnego. W drodze do góry następuje selekcja. Ludzie chorują. Infekcje, nerwobóle, zapalenia zmniejszają szanse na zdobycie szczytu. Jako kierownik wyprawy nigdy nie wyznaczałem osoby, która wejdzie na szczyt. Mnie też nikt nie wyznaczał. To się dzieje naturalnie. Zwykle są dwa, trzy zespoły. Pierwszy próbuje. Nie udaje się? Atakuje drugi. Zaraz po nas, wiosną, na Mount Everest weszli Andrzej Czok z Jerzym Kukuczką. Niżej był drugi zespół, który też chciał wejść. Zawada mówi – jest sukces, schodzimy. Trochę go rozumiem. Gdyby drugiemu zespołowi coś się stało, zamiast sukcesu byłaby tragedia. Dziwię się chłopakom – na ich miejscu nie posłuchałbym kierownika, tylko wszedł. Później kierownik może jedynie powiedzieć: „barany jesteście”. Po tej wyprawie większość członków zespołów wchodziła na szczyt. Na Annapurnę na dziesięciu weszło dziewięciu. Przez trzy dni wchodził zespół za zespołem.
Na Evereście słuchaliście Urszuli Sipińskiej.
Mieliśmy bardzo fajnego radiowca. Doktor inżynier Bogdan Jaworski z Wrocławia. Jeździł z nami jako łącznościowiec. Zawsze z bazy nadawał audycję wieczorną. Leciała Sipińska i Donna Summer. Potem muzyka się zmieniała. Hendrix, J.J. Cale. Muzyka była bardzo ważna. Przychodzi załamanie pogody i z partnerem czasem cztery dni trzeba przesiedzieć w namiocie. Bardzo często graliśmy w szachy. Dużo się gotuje herbaty. Jedna herbatka, druga herbatka…
Załamał się pan kiedyś?
Załamanie może przyjść wtedy, gdy wspinaczka nie jest dla kogoś pasją. Kierowca zaskoczony przez burzę śnieżną, turysta zagubiony w górach… A my się pchamy tam, gdzie jest niebezpiecznie. To, co innych stresuje, nas ekscytuje. Alpinizm nie istniałby bez ryzyka. Inną sprawą jest kalkulacja. Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, czy oddam palec, rękę, pół nogi, życie za wejście, które zapisze się w historii.
W życiu jest panu łatwiej?
Stając przed problemem, można sobie powiedzieć – nie takie rzeczy przechodziłem. Ja u młodych ludzi widzę brak wiary w siebie. Wiem, że dziś poprzeczka w wielu dziedzinach jest ustawiona wysoko. Nam było łatwiej. Paradoksalnie dzięki komunie odnosiliśmy sukcesy. Po stanie wojennym kariery nie można było zrobić, wyjeżdżać nie było można, na półkach butelki z octem, w pracy przeszeregowania o sto złotych co trzy lata. Bezsens kompletny. Ja i moi koledzy pozwalnialiśmy się z pracy i przenieśliśmy się do klubów wysokogórskich podlegających ministerstwu sportu. Himalaizm miał takie same prawa jak inne dyscypliny sportu. Kluby mogły prowadzić działalność gospodarczą. Malowaliśmy kominy, konstrukcje, budynki. Przed pracą pisaliśmy kosztorysy. Pompowaliśmy je, jakbyśmy budowali rusztowania. Malowaliśmy nie zawsze tyle razy, ile trzeba. Zresztą nikt nie sprawdzał, czy komin był malowany trzy razy czy dwa. Było to jedno wielkie oszustwo.
Nie mieliście wyrzutów sumienia?
Nie kupowaliśmy sobie za to drogich samochodów ani domów. Pieniądze szły na wyprawy, które chwaliły Polskę w świecie. A pieniędzy było sporo. Pracowaliśmy dwa miesiące na kominach, a dziesięć siedzieliśmy w górach. Nie mieliśmy też problemów z paszportami. Wystarczył wniosek do COS-u (Centralny Ośrodek Sportu – przyp. red.), i w świat. To był czas silnego współzawodnictwa między narodami.
Inne narody wam pomagały?
Na początku lat 80. mieliśmy trochę pomocy z Zachodu. Dla nich dać 10 czekanów czy 10 raków to nie był problem. Namioty, liny – ciężkie, w przestarzałej technologii – w Polsce oczywiście były. Członkowie zespołu rozjeżdżali się po kraju i załatwiali. Jeden zdobywał plecaki, drugi śpiwory, trzeci mięso, czwarty rybki, piąty coś jeszcze. Pracowaliśmy dwa miesiące na kominach, więc mieliśmy dużo czasu na załatwianie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.