Tak, tak, wiem, że dziś Polacy bez przeszkód latają na Dominikanę, Malediwy, podróżują do Indii, Puszczy Amazońskiej i w inne niewyobrażalnie odległe zakątki globu. Ja przejechałem „tylko” nieco ponad 800 km i znalazłem swój koniec świata. Okazał się bezkonkurencyjny.
Może to nieco zawstydzające, ale nigdy nie zapuściłem się dalej niż 10 km w głąb lądu na prawym brzegu Wisły. Byłem zaledwie na warszawskiej Pradze, po obu stronach największej z polskich rzek w Krakowie, w nadwiślańskim Kazimierzu i kilku mniejszych miejscowościach. No może jeszcze we Fromborku, do którego dotarłem przez słynny, gigantyczny, kratownicowy most na Wiśle w Tczewie. Wszystko, co na wschód od tej najbardziej polskiej z polskich rzek jawiło mi się zawsze niczym terra incognita. Nie znałem ani dużych miast za horyzontem tej granicznej dla mojej mentalności rzeki, ani podlaskich osad i przysiółków, ani kresowego ludzkiego zaśpiewu, ni zapachu tamtejszych wiejskich chat, czy choćby namiastki rozgwaru nieobecnych już sztetli, jakich w tamtych stronach nie brakło przed ostatnią wojną. Nie wdychałem tamtejszego nieomal „orientalnego” powietrza, by sprawdzić, czy jest inne niż w „zachodnim” Poznaniu, nie karmiłem wzroku widokiem bezkresu Suwalszczyzny czy górzystej miękkości tajemniczych Bieszczad. Tym większym niepokojem, ale i zaciekawieniem napawała mnie wizja podróży do najbardziej na południowy wschód wysuniętej polskiej gminy. Do Lutowisk.
Kojąca dłużyzna podróży
Jedzie się tam długo. Najpierw dojechałem do Krakowa. Stare połączenia kolejowe Krakowa z Ustrzykami Dolnymi są już tylko wyblakłym wspomnieniem. Teraz trzeba telefonicznie rezerwować w firmie przewozowej miejsce w busie, który z dawnej stolicy Polski zawiezie podróżnego w Bieszczady. Bilet kosztuje prawie tyle, ile przejazd pociągiem Tanich Linii Kolejowych z Poznania do Krakowa. Droga nie jest już jednak tak monotonna, jak na środkowopolskich równinach. Kilkanaście kilometrów za Tarnowem zaczyna prezentować swoją oryginalność, prężąc się coraz bardziej z każdym kolejnym przejechanym kilometrem. Bus mknie zdecydowanie, zwalniając jedynie na ostrzejszych zakrętach. Współpasażerowie gwarzą między sobą o banalnych, codziennych sprawach. Za oknem pojazdu, pomiędzy klinami leśnych uroczysk migają coraz bardziej drewniane domy, z niewielkimi ogródkami, w których krzątają się – ledwo zauważalne z perspektywy pędzącego wehikułu – przygarbione staruszki w chustkach na głowach, plewiące zbędne chwasty ze swych skromnych, przydomowych grządek.
Choć bus z Krakowa do Ustrzyk Dolnych jedzie ponad cztery godziny, to jednak droga nie nuży. Widok wsi tu, na pograniczu Małopolski z Podkarpaciem, jest inny niż w Wielkopolsce. Może gdybym jeździł tędy regularnie, na przykład do pracy, podróż ta wydawałaby mi się nieznośna. Tym razem jednak wszystko mnie ciekawi. Kłaj, Moszczenica, Dębno, Jadowniki – zastanawiam się, ile wieków minęło, od czasu kiedy ludność nadawała nazwy tym miejscom i kiedy nazwy te coś mówiły. Gdy tuż za Tarnowem widzę na tablicy nazwę miasta: „Pilzno”, przez chwilę odczuwam niepokój, że kierowca uprowadził nas niepostrzeżenie do Czech. Okazuje się, że i w Polsce jest miasto o tej nazwie.
Jasło i Krosno to już poważna sprawa. Droga zaczyna być nieposłuszna: faluje nerwowo, wspina się, garbi przewrotnie i pokazuje, że to od niej zależy, czy dojedziemy na miejsce. Sanok miga niczym efemeryda, gdyż bus zatrzymuje się tu tylko na chwilę, wypuszczając kilku pasażerów. Gdy ruszyliśmy z dolnej płyty dworca autobusowego w Krakowie było nas, pasażerów, trzydzieścioro pięcioro. Po odjeździe z Sanoka zostało już tylko siedem osób. Pojazd toczy się już wolniej, buczy nerwowo jakby zniecierpliwiony, że natrętna siódemka gapiów chce jeszcze jechać dalej. Każda kolejna miejscowość zaskakuje jeszcze bardziej. Przełom Osławy tuż przy Ujściu do Sanu, w miejscowości Zagórz, urzeka swoją malowniczością. Ruiny starego klasztoru karmelitańskiego, opuszczone gościńce, staruszek siedzący nieruchomo na drewnianej ławce przed sklepem – wszystko to przywodzi na myśl oniryczne opowiadania Brunona Schulza. A i do Drohobycza stąd już coraz bliżej. Przecież jestem na Pogórzu Bukowskim i jadę w Bieszczady.
Za Leskiem już tylko rusko brzmiące Uherce Mineralne, Ustjanowa Dolna i Górna, i wyłaniają się Ustrzyki Dolne. Przeczucie mam jednak złe. Gdy jestem na rogatkach Ustrzyk zauważam, że jest już dwadzieścia minut po czwartej popołudniu. A ostatni autobus do jeszcze dalej położonych Lutowisk odjechał kwadrans wcześniej. Bus się spóźnił.
Pomoc ateistów
– Jedzie pan do Lutowisk? – ktoś krzyczy, wychylając się przez otwarte okno samochodu, gasząc moją złość nadzieją. Już po chwili jestem w cudzym samochodzie. Prowadzi kobieta, która, zerkając we wsteczne lusterko, mierzy mnie dyskretnym spojrzeniem i pyta o przyczynę podróży do Lutowisk. Towarzyszy jej mężczyzna, który jechał ze mną busem i usłyszał, że dopytywałem się podczas podróży, o której będziemy w Ustrzykach Dolnych. Gdy wyraziłem niezadowolenie, że nie zdążę na autobus pekaes z Ustrzyk do Lutowisk, zapamiętał to i kiedy na dworzec przyjechała po niego pani kierowca, zaproponowali mi podwiezienie. „W Poznaniu raczej by mi się to nie przydarzyło” – myślę z wdzięcznością o moich dobrodziejach. Gdy pytają mnie, z jakiej jestem gazety, i słyszą, że z „Przewodnika Katolickiego”, odpowiadają: „To proszę napisać, że podwieźli pana ateiści z Bieszczad!”. Jak poprosili, tak czynię. Niech to będzie „zapłata” za ten kurs z Ustrzyk do Lutowisk.
„Ateiści z Bieszczad” okazują się całkiem sympatyczni. Są biologami, badają ssaki i właśnie tu, w Bieszczadach znaleźli sobie miejsce do życia – i tego prywatnego, i tego naukowo-zawodowego. Kto wie, może kiedyś i oni dostrzegą w pięknie świata stworzonego palec Boży?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.