Tak, tak, wiem, że dziś Polacy bez przeszkód latają na Dominikanę, Malediwy, podróżują do Indii, Puszczy Amazońskiej i w inne niewyobrażalnie odległe zakątki globu. Ja przejechałem „tylko” nieco ponad 800 km i znalazłem swój koniec świata. Okazał się bezkonkurencyjny.
Zadomowiłem się szybko w Lutowiskach i wieczorem, tuż przed długim, celebrującym tutaj samego siebie zmierzchem, udałem się do kościoła. Na sobotniej, przedwieczornej Eucharystii zgromadziło się jedenaście dusz. Moja wkroczyła jako dwunasta za sprawą zmęczonego niemal całodzienną podróżą, ale jeszcze w miarę gorliwego ciała. Uczestnicy Mszy św. podzielili się niemal w połowie na miejscowe parafianki i przyjezdnych – turystów. „Mamy więc skład niemal apostolski” – pomyślałem. Było coś niezwykłego w tej zwyczajnej, wiejskiej Mszy św. bez organisty, ze śpiewem na ustach miejscowych kobiet i bieszczadzkim wieczorem buchającym za progiem świeżością i wilgocią powietrza, które wsączało się do świątyni. To w takich miejscach przechowuje się w najtrudniejszych chwilach wiara ludu. Miałem się o tym przekonać, studiując dzieje kościoła parafialnego.
Kapłańskie dzieło
Świątynia rzymskokatolicka w Lutowiskach ma ponad 100 lat i jest bodaj jedynym zabytkiem neogotyckim na terenie polskich Bieszczad. Zanim zbudowano ten kościół, katolicy rzymscy z Lutowisk modlili się w urokliwej drewnianej cerkiewce na zmianę z grekokatolikami. Ponieważ jednak zaborca rosyjski antagonizował tutejszą ludność ruską wyznania greckokatolickiego z Polakami, którzy najczęściej byli katolikami, u progu XX w. ci ostatni coraz rzadziej mieli się gdzie modlić. To dlatego ks. Michał Huciński, późniejszy pierwszy proboszcz Lutowisk, zakupił w 1905 r. ziemię w tej wsi i rozpoczął starania o budowę kościoła. Nie było to łatwe. Ludność tutejsza, choć oddana tej idei, była jednak biedna i wsparła projekt ks. Hucińskiego jedynie skromnymi datkami. Kapłan rozpoczął kwesty w większych miastach Galicji, nawet w samym Krakowie. Ale i ta zbiórka okazała się niewystarczająca. Wtedy zdesperowany ksiądz wpadł na osobliwy pomysł i napisał listy z prośbą o darowiznę na rzecz budowy kościoła w Lutowiskach do wszystkich europejskich monarchów. Doczekał się odpowiedzi tylko od króla angielskiego. W ten sposób brytyjski monarcha, głowa Kościoła anglikańskiego, Edward VII z Windsorów, wsparł budowę katolickiej świątyni dla Polaków na dalekim wschodzie ówczesnej monarchii austrowęgierskiej.
Niemal dokładnie 100 lat temu, 3 września 1911 r., ks. Huciński wyszedł na kościelny plac budowy w Lutowiskach i własnoręcznie rozpoczął kopanie fundamentów pod nowy kościół. W ciągu kilu godzin dołączyli do niego wszyscy parafianie. Dzięki temu w 1913 r. została oficjalnie erygowana parafia, a w 1923 r. bp Karol Fiszer mógł konsekrować nową świątynię.
Ks. Michał Huciński zmarł w 1936 r. w opinii świętości. Podobno jego orędownictwu w niebie wielu modlących się przy grobie proboszcza z Lutowisk zawdzięczało odzyskanie zdrowia. Rozmyślałem o tym tuż po Mszy św., jednak refleksję tę przerwały nieświadomie wychodzące z kościoła panie.
Przesiedlone
– Piękny kościół macie w Lutowiskach – zagaduję całkiem szczerze. – Tak? Dziękujemy bardzo! – odpowiadają zaciekawione parafianki. Przystajemy na stopniach prowadzących do świątyni. Rozpoczyna się rozmowa. Pani Zofia jest tu od lat 60., pani Stefania mieszka już ponad 25 lat, ale pani Janina i pani Tekla są od początku, to znaczy od jesieni 1951 r. Polska, powojenna historia Lutowisk zaczyna się bowiem nie w 1944 czy 1945 r., ale pięć lat później.
Pierwotnie, po zakończeniu II wojny światowej tereny te należały do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Rad, czyli do ZSRR. Jednak na początku lat 50. Stalin wpadł na pomysł przekazania Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej 480 km 2 swojego terytorium, w zamian za co odebrał Polsce inne tereny o równoważnej powierzchni, ale za to bardziej bogate w złoża naturalne, infrastrukturę i bardziej żyzne. W ten sposób wprawdzie zyskaliśmy m.in. Ustrzyki i Lutowiska, ale straciliśmy renesansową synagogę w Bełzu, pałac Potockich w Krystynopolu czy bernardyński kościół i klasztor w Sokalu-Zaburzu. A wraz z tymi cennymi zabytkami także i wartościowe ziemie pszenno-buraczane i bogate pokłady węgla kamiennego. Przed wymianą ziem z okolic Lutowisk przesiedlono całą ludność, na ogół Rusinów i Łemków, którzy jako obywatele ZSRR zostali wysiedleni w głąb komunistycznego imperium, najczęściej w okolice Odessy. Jesienią 1951 r. do zupełnie opustoszałych Lutowisk zaczęła przyjeżdżać w asyście wojska polska ludność z okolic Krystynopola i Sokala, a wśród nich, wraz z rodzicami dwie małe wówczas dziewczynki – Tekla i Janina – z którymi właśnie rozmawiam przed kościołem.
– Nasze rodzinne domy musiałyśmy pozostawić idealnie wysprzątane – opowiadają panie. Wojsko wszystko sprawdzało. Później przymusowych przesiedleńców pakowano do wagonów kolejowych, które lokomotywa ciągnęła w tej dramatycznej podróży życia z Sokala do Ustrzyk Dolnych. Dalej, aż do Lutowisk, transport odbywał się wojskowymi ciężarówkami. Przerażonych zapewne przybyszów witały napisy „Szewczenko”. Taką bowiem nazwę od czasów sowieckich, aż do późnych lat 50., nosiły historyczne i dzisiejsze Lutowiska.
– Zastaliśmy tutaj domy kryte strzechą chałupy bez podłóg, ogrzewania i kanalizacji – opowiadają panie Tekla i Janina. Nic dziwnego, że wielu Polaków przesiedlonych z Sokala czy Krystynopola, gdzie musieli zostawić zadbane i ukochane domostwa, nie przyzwyczaiło się do nowego miejsca zamieszkania. – Zaczęło się tu ciężkie życie. Szczególnie mozolna była praca na roli – opowiada jedna z pań. Niejeden nie wiedział, jak uprawiać tutejsze pola, położone na zboczach górskich, a i klimat męczył naszych rodziców, którzy nie byli przyzwyczajeni do gór. Tak przysparzał cierpień tysiącom Polaków zgniły kompromis pojałtańskiej Europy.
– A jak dzisiaj panie czują się w Lutowiskach? – pytam. – Nie miałyśmy wyboru, polubiłyśmy to miejsce, odpowiadają seniorki tej bieszczadzkiej wsi. – Jesteśmy już przyzwyczajone. Mamy tu wszystko, co potrzebne do życia: lekarz jest na miejscu, stać nas na chleb, mamy dach nad głową, miejsce do spania. Co nam jeszcze potrzeba? – uśmiechnięte kobiety, pytając, rozkładają ręce. Młodych tylko szkoda. Nie ma tu pracy, więc powyjeżdżali. Zrobiło się pusto – przyznają zgodnie moje rozmówczynie.
Z wnętrza kościoła wychynął ksiądz. – Życzę dobrej nocy, szczęść Boże! – powiedział życzliwie i cicho zaryglował od środka drewniane drzwi neogotyckiej świątyni. Pomyślałem, że może równo sto lat temu, w podobnie oszałamiająco cichy, bieszczadzki wieczór, po tym samym, ale pustym jeszcze wtedy placu spacerował ksiądz Huciński i wyobrażał sobie świątynię, którą teraz nam, sto lat później zaczął przesłaniać mrok nadchodzącej nocy.
Za tydzień w „Kątach Polskich” dalszy ciąg podróży po najbardziej na południowy wschód wysuniętej polskiej gminie – Lutowiskach: eskapada na granicę polsko-ukraińską, rozmowa z ks. Bieszczadem z Bieszczad i medytacja pośród starych macew na miejscowym kirkucie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.