W otwarte niebo

List 12/2011 List 12/2011

„Tu mieszka dobry ksiądz" - wydrapał ktoś na drzwiach mieszkania ks. Jana Ziei w Radomiu. Był rok 1924. A może 1925? Radom - miasto robotnicze, nazywane wtedy „socjalistycznym" albo wręcz „czerwonym". Ludzie niechętnie odnosili się do Kościoła. Tymczasem na rekolekcje dla robotników głoszone przez ks. Jana przyszły tłumy.

 

nie zabijaj - nigdy i nikogo

Jan Zieja został wyświęcony 5 lipca 1919 r. przez biskupa sandomierskiego Mariana Ryksa. Przełożeni skierowali go na dalsze studia na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Warszawskiego. Zieja wybrał sekcję dogmatyczno-biblijną: „Pismo Święte i dogmaty to podstawy chrześcijaństwa" - tłumaczył. W tym samym czasie poznał matkę Różę Czacką ze Zgromadzenia Franciszkanek Służebnic Krzyża, która prowadziła Zakład dla Niewidomych przy ulicy Polnej w Warszawie. Ksiądz Zieja pomagał tam w posłudze schorowanemu kapelanowi ks. Władysławowi Krawieckiemu. Z dziełem matki Czackiej ks. Jan związał się na całe życie.

Tymczasem do Polski wkroczyły wojska bolszewickie. Młodziutki ks. Zieja bardzo chciał wstąpić do legionów, ale biskup mu na to nie pozwolił. Potem ordynariusz cofnął decyzję, licząc na to, że Zieja nie dostanie przydziału, bo w wojsku był już nadmiar kapelanów. Nie wiedział jednak o tym, że właśnie jeden z nich zginął w Siedlcach i był wakat. Jan Zieja jakoś się o tym dowiedział i pospiesznie wyjechał z Warszawy, by dołączyć do 8. Pułku Piechoty Legionów. To, czego był świadkiem na froncie, zmieniło go na zawsze. Kiedy we wrześniu 1920 r., po bitwie pod Brzostowicą, wyszedł na pobojowisko, był wstrząśnięty widokiem rannych i zabitych: „Całkowicie się wtedy nawróciłem na przekonanie, że Boskie przykazanie »Nie zabijaj« znaczy nigdy i nikogo i że udział w wojnie jest przeciwny woli Bożej". Stał się pacyfistą. Obrazy z wojny utkwiły w nim tak mocno, że gdy pod koniec życia został nakłoniony przez swojego biografa do wspomnień na ten temat, przez kilka nocy budził się z krzykiem.

„Tu mieszka dobry ksiądz"

Po powrocie z walk kontynuował studia teologiczne, przymierzał się nawet do napisania doktoratu. Zamiar ten porzucił w ciągu jednego dnia, pod wpływem rozmowy z pewnym wykształconym kapłanem. Tak o tym opowiadał: „Było to, zdaje się, pod koniec 1923 r., gdy zbierałem materiały do tezy doktorskiej. Do naszego warszawskiego konwiktu zawitał wracający po studiach w Rzymie młody ksiądz. Wiózł ze sobą dwa uzyskane tam doktoraty. Siedzieliśmy kiedyś przy posiłku, rozmawiając, co też w Rzymie słychać. Nasz gość bardzo zachwalał porządki, jakie zaprowadził w Italii Mussolini. Tłumaczył wszystkie jego gwałtowniejsze poczynania, wprost się nimi zachwycał. Kolega mój, ksiądz Bolek Strzelecki, wtrącił: »No, ale Ewangelia inaczej o tych sprawach mówi...«. Na co ten ksiądz, uhonorowany rzymskimi doktoratami, odpowiedział: »Ewangelią można było żyć w I wieku po Chrystusie, w czasach entuzjazmu chrześcijańskiego, a nie dzisiaj«. To był dla mnie wielki wstrząs. Następnego dnia rano napisałem list do mojego profesora: »Pod wpływem tego, co usłyszałem i przeżyłem wczoraj, oświadczam, że mnie wystarcza Ewangelia. Zrzekam się pisania pracy doktorskiej«".

Ksiądz Zieja został wysłany do „czerwonego" Radomia, gdzie posługiwał najpierw jako prefekt szkół, a potem jako wikary w pobernardyńskiej parafii św. Katarzyny. Poświęcił się pomocy ubogim, razem z przyjacielem, ks. Bolesławem Strzeleckim, odprawiał Msze św. i głosił Ewangelię w pobliskim więzieniu. Nie zgadzał się na opłaty, jakich księża wymagali za udzielanie sakramentów. Sam nie brał pieniędzy za odprawione Msze. Dostał za to naganę od biskupa.

Ludzie natomiast go uwielbiali, lgnęli do niego i słuchali tego, co mówi. A mówił o Bogu jak natchniony. Jedna z jego późniejszych słuchaczek, Zofia Kossak-Szczucka, tak opowiadała o jego wykładach: „Z całą pewnością, że nie mówił sam przez siebie. Przychodził onieśmielony, jak gdyby zakłopotany widokiem tylu obecnych, klękał, prosząc o wspólną modlitwę. Zaczynał mówić nieudolnie, zacinając się, powtarzając, aż powoli Duch zstępował na niego. Jak gdyby usunęły się jakieś zapory, słowa stawały się bystre, celne, zdania rwące, myśl jaśniała blaskiem, śmiałością, polotem. Porywał zasłuchanych, mówił w uniesieniu jak prorok. Gdy wymawiał Najświętsze Imiona, zdawał się spoglądać w Niebo otworzone. Ciągnął za sobą oporne troki umysłów, zmuszał, by płonęły jak on. Był drabiną, po której wspinaliśmy się ku Bogu, kubkiem podającym do ust wodę żywota. Letnich przeobrażał w gorących, gorących w płomiennych".

Mówił rzeczy proste, ale w jego gestach, mimice, postawie było coś takiego, że jego słuchaczom zdawało się, że odkrywa przed nimi nowe prawdy i świat, którego do tej pory nie znali. Na dodatek umiał tak żyć. To właśnie wtedy w Radomiu jeden z więźniów wydrapał na drzwiach mieszkania ks. Ziei: „Tu mieszka dobry ksiądz".

ani teraz, ani nigdy

Nieprzychylna postawa biskupa sprawiła, że ksiądz Zieja rozważał wyjazd do Indii, aby przyłączyć się do Gandhiego. Napisał o swoim zamiarze do zaprzyjaźnionej franciszkanki, s. Katarzyny Sokołowskiej, którą poznał dzięki swojemu zaangażowaniu w dzieło matki Czackiej. Siostra Katarzyna namawiała go do wytrwania. Ostatecznie łzy matki powstrzymały go przed wyjazdem.

Postanowił wstąpić do kapucynów, licząc na to, że tam zrealizuje swój ideał ubóstwa. Po kilku tygodniach nowicjatu wszedł do kuchni klasztornej i zajrzał do garnka, w którym gotowała się jakaś papka z kaszy. „Dla kogo to?" - zapytał. „Dla ubogich". Porzucił nowicjat - nie mógł być tam, gdzie bracia, spożywając codziennie mięso, obdzielali ubogich obrzydliwą burą zupą.

Nadszedł rok 1926 i przewrót majowy. W proteście przeciw rozlewowi krwi ks. Jan Zieja postanowił pójść na piechotę, bez żadnych dokumentów, do Rzymu. Zatrzymano go w Wiedniu i odesłano do Polski. Cztery lata później wyruszył jeszcze raz do Świętego Miasta, tym razem z paszportem, ale w podartym stroju poleskiego żebraka.

Jednocześnie słał do biskupa prośby, żeby przydzielił mu probostwo, gdzie mógłby realizować swoje ewangeliczne ideały. Proboszczowie bowiem ciągle skarżyli się na niego, że odprawia msze za grosz, spowiada niedoszłych samobójców, współpracuje z ruchami chłopskimi o antyklerykalnym nastawieniu (został nawet członkiem Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici"). Zieja tymczasem każdą Mszę św. mógłby kończyć słowami: „Gdyby ktoś wiedział, że jakiś człowiek jest w potrzebie, niech to zgłosi w kancelarii parafialnej". Biskup miał odpowiedzieć: „Nie dam ci probostwa ani teraz, ani nigdy".

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

TAGI| KS JAN ZIEJA

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...