Nie mówcie nikomu, że macie maturę

Życie duchowe 73/2013 Życie duchowe 73/2013

Z Wiesławem Słowikiem SJ, duszpasterzem Polonii australijskiej, rozmawia Józef Augustyn SJ

 

Ojciec urodził się w Starej Wsi koło Brzozowa, gdzie jezuici mają swój nowicjat. Wychowywał się więc Ojciec pod ich okiem i bardzo wcześnie wstąpił do Towarzystwa Jezusowego.

Rzeczywiście wstąpiłem do jezuitów 31 lipca 1959 roku, kiedy nie miałem jeszcze piętnastu lat, a do jezuitów przyjmowali po ukończeniu piętnastego roku życia. Mnie brakowało trzech miesięcy. Byłem już po obłóczynach, gdy zawołał mnie do siebie mistrz nowicjatu, ojciec Wojciech Krupa SJ, i przedstawił mi trzy możliwości rozwiązania tej sytuacji.

Po pierwsze, powrót do domu. To nie wchodziło w grę, ponieważ ojciec, przeciwny mojemu wstępowaniu do zakonu w tak młodym wieku, podpisując mi zgodę, powiedział: „Tylko mi nie wracaj”. Do domu nie mogłem więc wrócić. Po drugie, wyjazd i „ukrycie się” na przykład w Kaliszu, gdzie w tym czasie także był jezuicki nowicjat. Ostatecznie wybraliśmy trzecią opcję: nikomu nic nie mówić i przeczekać do dnia moich piętnastych urodzin, czyli do 21 października. Oficjalnie wstąpiłem więc do Towarzystwa 22 października 1959 roku, a pierwsze miesiące byłem w nowicjacie „nielegalnie”.

Jak rodziło się Ojca powołanie?

Jako kilkuletni chłopiec na pytanie o to, kim chcę zostać, podobno odpowiadałem: „Będę księdzem”. Rodzice często to wspominali i trochę się nawet ze mnie podśmiewali, czego wstydziłem się jako dorastający chłopak. Pamiętam też, że już jako nastolatek bardzo gorąco się modliłem. Mogłem modlić się bez końca. W drodze do i ze szkoły nie przeszedłem obok kościoła, żeby nie wstąpić na chwilę modlitwy. A kiedy chodziłem do gimnazjum, przechodziłem obok dwóch kościołów – w Starej Wsi i Brzozowie. W obydwu musiałem się zatrzymać. Często w nocy, kiedy wszyscy spali, klękałem przed wiszącym w naszym domu wizerunkiem Matki Bożej Starowiejskiej i długo się modliłem. Ojciec nieraz musiał mnie wyganiać do spania.

Wiele w tej modlitwie było spontaniczności, własnych słów i myśli, ale i Ojcze nasz, i Zdrowaś Mario, był różaniec, litanie. Pasąc krowy, czytałem Pismo Święte. Ewangelie wręcz pochłonąłem. Dziwiło mnie tylko, dlaczego w kolejnych jest to samo. Dopiero św. Jan mnie naprawdę zachwycił.

To pragnienie modlitwy wspominam dziś jako ogromną łaskę. To była modlitwa spontaniczna, jak mówiłem, nieuładzona, ale znacznie bogatsza – jak mi się zdaje – niż ta wystudiowana, wyuczona…

Ta według reguł św. Ignacego Loyoli?

Oczywiście obie są piękne. Dziś to wiem, ale przyznam, że moją chłopięcą modlitwę wspominam z rozrzewnieniem. To była przedziwna droga do powołania. Bo z jednej strony dużo się modliłem i miałem w sobie wewnętrzne przekonanie, że muszę zostać jezuitą, że tylko wówczas będę szczęśliwy. A z drugiej, nie chciałem słuchać tego głosu, dyskutowałem z nim.

Dlaczego?

Miałem wiele do zarzucenia osobom zakonnym. Na przykład siostrom służebniczkom starowiejskim. Chodziłem do przedszkola prowadzonego przez nie, a ponieważ byłem łobuzem, siostry na różne sposoby mnie dyscyplinowały, co odbierałem jako niesprawiedliwe kary. Oczywiście z perspektywy czasu widzę, że siostry były surowe i wymagające, ale jednocześnie były wspaniałymi wychowawczyniami. Wtedy jednak inaczej na to patrzyłem.

Miałem też przykre doświadczenie z jezuitami, w trzeciej albo w czwartej klasie. Otóż obok klasztoru ojców jezuitów był sad. Dla nas, małych chłopców, był zawsze pociągający. Kiedyś z bratem i naszym kolegą wybrałem się „na jabłka” do jezuitów. To była pora obiadu, w sadzie pusto. Kolega wskoczył na jedną z jabłoni i zaczął potrząsać drzewem, a ja i brat zbieraliśmy jabłka. Nagle pojawił się jakiś młody jezuita i zaczął na nas krzyczeć: „Wy złodzieje!”. Zostawiliśmy te jabłka i uciekliśmy. Byliśmy przestraszeni, ale nic nikomu nie powiedzieliśmy.

Na drugi dzień, na lekcji religii w mojej klasie uczący nas ojciec Ambroży Miosga SJ kazał zawołać z innej klasy mojego brata i tego kolegę. Kiedy przyszli, odbył się nad nami trzema sąd. To była przykra sprawa, ogromny wstyd. Zupełnie się wtedy rozkleiłem. Ojciec Miosga wysłał mnie do domu. Bez brata. Gdy przyszedłem do domu, za chwilę doszedł kolega z listem od księdza do moich rodziców. Takiego lania jak wtedy nigdy wcześniej ani później nie dostałem. Mama strasznie mnie stłukła, a kiedy wrócił ze szkoły mój brat, złość już jej przeszła i jemu się nie dostało. Ten dzień w szczegółach pamiętam do dziś i przyznam, że bardzo mnie to wydarzenie zraziło do jezuitów.

Byli na szczęście także inni, którzy pomogli Ojcu rozeznać powołanie.

Oczywiście. Pamiętam na przykład wspaniałe kazania ojca Aleksandra Preisnera SJ i ojca Jana Preisnera SJ, które przemawiały do mojej wyobraźni, albo kazania pasyjne ojca Józefa Chromika SJ. Fascynowała mnie Msza święta, nabożeństwa, byłem ministrantem, ale jednocześnie czułem lęk przed jezuitami. Miałem do nich jakieś pretensje.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...