Z Wiesławem Słowikiem SJ, duszpasterzem Polonii australijskiej, rozmawia Józef Augustyn SJ
To się jednak zmieniło.
Dużą rolę w tym odegrał wspomniany ojciec Chromik, człowiek charyzmatyczny. W tym czasie był socjuszem mistrza nowicjatu w Starej Wsi. Znane są „powołania ojca Chromika”, bo on naprawdę troszczył się o powołania i potrafił pomóc w ich rozeznaniu. Umiał rozmawiać z młodymi ludźmi i zainteresować ich odpowiedzią na Boże wezwanie.
Ojciec Chromik powiedział mi, że jeśli myślę o jezuitach, to po siódmej klasie mogę wstąpić do małego seminarium, jakie jezuici otwierali wtedy w Kłodzku, we Wrocławiu i bodajże w Nowym Sączu. Napisałem więc podanie do ojca prowincjała Celestyna Szawana SJ z prośbą o przyjęcie, ale prowincjał odmówił. Napisał, że to jest niepotrzebne, że mam blisko do szkoły, że mam na miejscu jezuitów… Pewnie gdybym był prowincjałem, to samo bym napisał. Ale ta odmowa stała się dla mnie kolejnym hamulcem.
Kolejna próba powołania.
Tak na to patrzę z perspektywy czasu. Zrażony odmową przestałem zastanawiać się nad wstąpieniem do jezuitów. Chodziłem do gimnazjum, nawet nieźle się uczyłem, nadal gorąco się modliłem, ale wyglądało na to, że uciszyłem w sobie myśli o kapłaństwie.
Byłem w ósmej klasie, kiedy któregoś dnia, wracając ze szkoły, spotkałem na drodze ojca Chromika. To było w Wielkim Poście. Ja szedłem na nogach, ojciec jechał bryczką. Zabrał mnie do tej bryczki i zaczął wypytywać, gdzie się ukrywam i co z moim powołaniem. Powiedział, że będą teraz nowe możliwości, że jezuici będą przyjmować po ósmej klasie i że u jezuitów będzie można robić maturę. To był dla mnie impuls do działania. Ponownie więc napisałem podanie, zdałem egzaminy… Najtrudniejsze okazało się zdobycie zgody ojca. Tata – jak wspomniałem – długo nie chciał się zgodzić.
Udało się jednak.
Byłem w nowicjacie i tam również czułem wsparcie ojca Chromika. Dbał o nasze wychowanie, dyscyplinował nas w sposób przemyślany i konsekwentny, ale jednocześnie ludzki. Pamiętam, że zwracał uwagę nie tylko na naszą formację duchową, lecz także na kulturę osobistą. Uczył nas na przykład savoir-vivre’u. Nigdy nie wytykał nam błędów publicznie, ale robił to w sposób dyskretny. Było w tym wiele serca.
Z kolei mistrz nowicjatu – ojciec Krupa – uchodził za bardzo surowego jezuitę. W latach 1947-1955 był przełożonym Prowincji Małopolskiej Towarzystwa Jezusowego, kierował prowincją w trudnych latach stalinizmu. To wtedy przecież odbywał się proces Władysława Gurgacza SJ, kapelana antykomunistycznego oddziału, którego komuniści skazali na karę śmierci i rozstrzelali w 1949 roku na Montelupich w Krakowie.
Ojciec Krupa bał się o przyszłość Towarzystwa. Z pewnością był straszony likwidacją zakonu. Komuniści mieli przecież takie plany. Wielu jezuitów było w tym czasie uwięzionych. Dlatego – zapewne z troski o Towarzystwo – był surowy, ostrożny i drobiazgowy. Przynajmniej za takiego uchodził.
Dla nas, nowicjuszy, był jednak jak ojciec. Pamiętam, że pozwolił nam ściągnąć sutanny i grać w piłkę na boisku w pobliskiej Przysietnicy. Sam z nami tam chodził. Rzeczywiście był drobiazgowy. Uważał, że właśnie w drobiazgach kryje się świętość. Uczył nas troski o te drobiazgi: o zakrystię, o paramenty liturgiczne. Czyściliśmy kielichy mszalne pastą do zębów, bo niczego innego wtedy nie było. Wielką wagę przykładał do śpiewu liturgicznego, uczył nas śpiewów gregoriańskich. Nie wtrącał się w kwestie dotyczące dyscypliny. Te zostawiał ojcu socjuszowi. I on robił to skutecznie. Nowicjat wspominam jako naprawdę piękny czas.
Nie miał Ojciec wątpliwości?
Miałem taką pokusę przed pierwszymi ślubami. Wszyscy nowicjusze z mojego rocznika złożyli śluby, a ja – jak już mówiłem – musiałem czekać do października, aż zostanę oficjalnie przyjęty do Towarzystwa. Przed tymi ślubami dopadły mnie straszliwe niepokoje i wątpliwości, czy się nadaję. Śluby jednak złożyłem.
Później przez trzy lata robiłem w Starej Wsi tak zwany scholastykat, czyli rodzaj małego seminarium – dziewiątą, dziesiątą i jedenastą klasę. Uczyliśmy się w klasztorze, a na koniec roku szkolnego jeździliśmy do Rzeszowa na eksternistyczne egzaminy przed komisją państwową. W klasztorze naszymi profesorami byli jezuici – wspaniali nauczyciele i wychowawcy, wśród nich dawni profesorowie z jezuickiego Zakładu Naukowo-Wychowawczego w Chyrowie.
Rektorem był ojciec Stefan Weidel SJ, podczas drugiej wojny światowej organizator i dyrektor tajnego nauczania w Starej Wsi. Ojciec Weidel uczył nas języka polskiego. Historię i geografię wykładał ojciec Józef Pietruszka SJ. Geografem nie był wielkim, ale za to wspaniałym historykiem. Przedmiotów ścisłych – matematyki, fizyki i chemii – uczył nas ojciec Kazimierz Krzyżak SJ. Nauczycielem języka rosyjskiego był ojciec Leon Wilk SJ, który wiele mówił nam przede wszystkim o historii Związku Radzieckiego, na przykład prawdę o rewolucji październikowej. Bardziej nas uświadamiał politycznie niż uczył rosyjskiego.
Ojcowie profesorowie realizowali z nami obowiązujący wówczas w szkołach państwowych program nauczania, ale często uzupełniali nasze wiadomości o „prawdę historyczną”. Każda lekcja była ogromnym przeżyciem. Na początku mieliśmy niemal nauczanie indywidualne, bo w dziewiątej klasie było nas siedmiu. Z każdym kolejnym rokiem liczba powołań rosła i w klasie maturalnej było nas już dwudziestu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.