Traktat o umartwieniu rozumu

Tygodnik Powszechny 23/2012 Tygodnik Powszechny 23/2012

Zwieranie szyków, trzymanie karnych oddziałów pod strachem, nieustanne wyszukiwanie wrogów nic nie da. Księża muszą odnaleźć realne życie.



POSŁUSZNI

Przez sześć lat pieczę nad klerykami sprawował rektor, wicerektor, prefekt, prokurator, po części profesorowie i na swój sposób ojciec duchowny. Z nich wszystkich najwięcej do powiedzenia miał prefekt, gdyż pilnował tego, co, jak się wydaje, również dzisiaj jest najważniejsze: porządku, czyli przestrzegania regulaminu. Dobry kleryk to taki, który zawsze jest na czas tam, gdzie być powinien. Najwyżej ceniono więc zewnętrzną poprawność, co rozumiano jako posłuszeństwo. Tymczasem chodziło o coś zupełnie innego. Po prostu klerykom nie opłacało się ujawniać własnego zdania, a co za tym idzie, powodować konfliktów. W cenie była uległość, nie tyle grzeczność, co ugrzecznienie.

Taka postawa miała oznaczać, że respektuje się wolę przełożonych i biskupa jako wyraz woli Bożej. Nieposłuszny kleryk nie dawał rękojmi, że po święceniach, jak się już usamodzielni i umocni w strukturach diecezjalnych, nie zacznie się buntować. Jednak o najlepszych z nas, czyli o tych, którzy w oczach przełożonych uchodzili za wzór dla innych kleryków, mówiliśmy: „idą na biskupa”. To znaczy podporządkują się bezwzględnie zarządzeniom, jeśli trzeba, zatną wargi do krwi, gdyż marzy im się fucha profesora, a i biskupa, czyli robienie kariery. W tamtych czasach, w latach sześćdziesiątych, liczyły się zachowania, ale nie przekonania.

Od kilku lat próbuje się tę hierarchię wartości zmieniać, wprowadzając do seminariów rok propedeutyczny, wstępny, czyli coś na wzór nowicjatu. Patrząc z perspektywy zakonnej, dobry pomysł, choć nie wiem, czy skuteczny. Jeśli nawet zmieni się system wychowawczy w seminarium na bardziej sprzyjający budowaniu wspólnoty, a więc oparty na poszanowaniu wolności, zaufaniu i szczerości, to po skończeniu seminarium byli klerycy, już jako prezbiterzy, znajdą się w jeszcze trudniejszym położeniu niż ich starsi bracia. Dotąd bowiem, dokąd parafie będziemy traktować jako beneficjum i dzielić na lepsze i gorsze, to znaczy mniej i bardziej dochodowe, księża będą zmuszeni do robienia kariery, która kłóci się z ich podstawową misją – służbą.

Na dodatek w tym dążeniu do awansu nie ma jasnych, czystych zasad. Nieraz zbyt wiele zależy od dobrej woli biskupa, ale i dziekana, tudzież konfratrów. Na dodatek obecna struktura dostarcza biskupom łatwego narzędzia dyscyplinującego księży. Groźba zesłania na gorszą parafię bywa argumentem, z którym niełatwo sobie poradzić, mimo wiary w zbawczą moc utrapień.

Liczyły się więc zachowania, a nie przekonania, i nic w tym na dobrą sprawę dziwnego. Za parę lat mieliśmy przecież, jako wikariusze, pójść na parafie. Świecić przykładem życia pobożnego, cnotliwego, bez żadnego cienia. Ta wizja jednak nie przerażała nas. Po pierwsze dlatego, że mieliśmy po dwadzieścia parę lat, a po drugie wiedzieliśmy, że życie na parafii to też pewnego rodzaju układ, żeby nie powiedzieć gra, pomiędzy księżmi a parafianami.

O to więc, co będzie się działo z nami po wyjściu z seminarium, nie musieliśmy się zbytnio martwić. Wiedzieliśmy, że nawet jeśli gdzieś tam ten i ów, łącznie z proboszczem, krzywo na nas będzie patrzył, a ubecja pogrozi, to i tak bez nas ani rusz. Wiedzieliśmy jakby sami z siebie, że jesteśmy nie do zastąpienia. Ksiądz w ówczesnym układzie społecznym nie był przecież jednym z elementów, ale stanowił centrum życia parafii, czyli w zasadzie centrum podstawowej jednostki terytorialnej.

Owszem, istniała gmina i urząd stanu cywilnego, nie stanowiło to jednak żadnego zagrożenia. Bez księdza i tak nie można było ani życia zacząć, ani skończyć. To proboszcz, to wikary przez chrzest wszczepiał nowo narodzonych do lokalnej społeczności. Następnie przez „udzielenie” ślubu potwierdzał pełnoprawne zaistnienie dorosłego osobnika w społeczności. Wreszcie, gdy się parafianinowi zmarło, wypisywał go z księgi żyjących, a przedtem jeszcze, udzielając ostatniego namaszczenia, potwierdzał jego CV i wystawiał mu przepustkę, co najmniej do czyśćca.

Sakramenty, jak widać, były sprawą nie tylko życia religijnego, ale również społecznego, i dlatego zarówno w jednym, jak też w drugim przypadku nie potrzebowały żadnego uzasadnienia. Nad godziną wschodu i zachodu słońca przecież nikt mądry nie dyskutuje. Owszem, ten i ów coś tam pod nosem mamrotał, ale jak przyszło co do czego, zwłaszcza ostatnia godzina, księdza kazał wołać. Religia była bowiem zarazem ideologią, lepiszczem scalającym lokalną społeczność, którą była parafia, z tą największą, którą jest kraj. Z tego powodu w ówczesnym społeczeństwie my, kapłani i zarazem de facto urzędnicy cywilni, nie musieliśmy się o nic specjalnie starać, a już zwłaszcza o autorytet. Ten mieliśmy nadany na mocy święceń i pracy w kancelarii, czyli nadany z góry, przynależny nam w sposób oczywisty, sam przez się zrozumiały.

Jeśli o coś należało dbać, to o to, by tegoż autorytetu zanadto nie nadwyrężać. Wszystkie grzechy i grzeszki parafianie zazwyczaj dość łatwo wybaczali, ale poza jednym. Godzili się z tym, że ich „parochus gapa” i działa jak „alter papa”, z trudem jednak znosili zachłanność na pieniądze, czyli zdzierstwo. Można też było podpaść parafianom przez brak czujności. Należało żyć w myśl zasady: „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”, jak też w przeświadczeniu, że plebania ma ściany ze szkła. Dlatego ksiądz musiał trzymać daleko idący dystans względem parafian. Więcej, tworzył wokół siebie atmosferę czegoś nadnaturalnego.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...