Nie warto tu przyjeżdżać z gotową tezą i oczekiwaniami. W końcu po to jest podróż i szansa dana nam od losu.
Roman Bielecki OP: Rzymska komedia to pana osobisty przewodnik po Rzymie. Nietypowy. W ogóle nie pisze pan o jedzeniu! Wszyscy, którzy piszą przewodniki po znanych miastach, podkreślają, że trzeba chodzić do kafejek i smakować lokalną atmosferę.
Jarosław Mikołajewski: Nie cierpię pisania o jedzeniu, od kiedy stało się to obowiązkiem inteligentów jeżdżących do Włoch. Kiedyś informowało się o wystawach i koncertach. Teraz – o tym, co zjadłem, jak to jest przyrządzone i jakie to „pychne”. Przypomina to pewien irytujący gatunek poezji podróżniczej, w której każde spostrzeżenie jest materiałem do wiersza, jak gdyby wszystko, co poznajemy i pomyślimy, warte było zapisania dla innych. Wracając do kuchni, pisanie o jedzeniu bywa nie tylko niesmaczne, lecz również zdradliwe, kiedy odnosi się do wyrywkowego doświadczenia, a jest podawane w ziołach zrywanych z łąk absolutu. Można na przykład spotkać się z opinią, że we Włoszech nie jada się makaronu z kiełbasą, choć np. w okolicach Nursji taka potrawa jest dość oczywista, i to od wieków. Albo ze wzburzeniem, jakie budzi makaron podawany obok mięsa, bo podobno tak podawany nie bywa.
Ale o kawie pan napisał!
Że najlepsza jest na Sant’Eustachio za Panteonem? Bo lepka i według własnego przepisu? Proszę przyznać, że rozpuściłem ją w sporych dawkach innych doświadczeń i obserwacji. Poza tym kawa interesuje mnie głównie w kontekście barmana, postaci kluczowej dla Rzymu, mogącej być diabłem albo aniołem tego piekła czy raju, jakim jest Miasto.
Sporo w pana książce opowieści o nieznanych artystach, zapomnianych kościołach, rzadko uczęszczanych miejscach Wiecznego Miasta – cmentarz Anglików, szpital lalek, Muzeum Dusz Czyśćcowych. Nietypowo. Czy nie lepiej było napisać coś o słońcu, odpoczynku, rzymskich wakacjach i Audrey Hepburn na vespie?
Powinienem pewnie ponarzekać teraz na ciężkostrawną modę pisania o tym, co włoskie, zwłaszcza w odniesieniu do Rzymu i Toskanii, poprzez wspólnie uczęszczane pejzaże, zwłaszcza bazyliki i winnice. Ale ja nie pisałem w kontrze do nikogo. Pisałem tak, żeby moje wędrówki po Rzymie były adekwatne do mojego życia, żeby opowiadały moją osobistą przestrzeń, nie powielając przy tym tradycji pisania o Włoszech. Stąd forma dziennika, ze wszystkimi nierównościami gatunku. Piszę o mniej znanych szlakach, bo okazały się naturalnymi ścieżkami dla kogoś, kto miał okazję pobyć tutaj sześć lat, nie za bardzo się spiesząc. Mając za to okazję tu albo ówdzie się zagapić. Bo miewałem do załatwienia sprawy, które nie prowadziły mnie do pałaców, lecz na ubogie Pigneto. A gdybym się miał tłumaczyć z tego, dlaczego książka o Rzymie nie jest książką o Toskanii, powiedziałbym, że dla mnie Toskania wciąż pozostaje za trudna do opisania. Pierwszy raz pojechałem do Włoch właśnie do Toskanii, do Sieny, w 1978 roku, jako uczeń eksperymentalnej klasy z językiem włoskim w warszawskim Liceum im. Stefana Batorego. Miałem 18 lat. Wygrałem konkurs organizowany przez Włoski Instytut Kultury. To była bardzo biedna podróż. Rodzice kupili mi bilet, dali kilkanaście dolarów i pęto suchej krakowskiej, które podzieliłem sobie na trzydzieści części i codziennie jadłem po kawałku. Mieszkałem w Sienie, nie mając pieniędzy, bo stypendium w całości poszło na akademik. Z tego pobytu pamiętam swoje zagubienie, straszną tęsknotę za rodzicami i pełną kompleksów lekturę Barbarzyńcy w ogrodzie Herberta. Patrzenie wylęknionymi oczami na obce miasto. Pisząc o Toskanii, nie umiałbym pominąć tamtych, wciąż niezastygłych wrażeń. Tamtej traumy. Tego, że spałem na dworcu i próbowano mnie zgwałcić. Pierwszym regionem Włoch, który poznałem bez onieśmielającego lęku, była Umbria.
To była Umbria małych miasteczek, takich jak Foligno czy Spello, czy raczej Umbria śladami św. Franciszka?
Cała Umbria jest nieoczywista. Poznałem ją, kiedy byłem we Włoszech po raz drugi, w 1980 roku. Wszystko zaczęło się od tego, że w czasie strajków gdańskich przyjechała do Słupska grupa Włochów z okolic umbryjskich Narni, Amelii i Terni. Był to rodzaj międzynarodowej wymiany. Pracowałem jako ich tłumacz. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy, a oni w dowód wdzięczności złożyli się i kupili mi bilet. To były dzieci bardzo biednych rodzin. Ich rodzice byli na ogół robotnikami w stalowni w Terni. Nie chodzili do żadnych kafejek i restauracji, co jak wiadomo, rzekomo jest nieodłącznym elementem włoskiego stylu życia. Byłem gościem robotniczego środowiska. Być może to uchroniło mnie od złudzenia, że Włochy są krajem bezproblemowym.
W takim razie, jakim są?
Problematycznym, złożonym…
Nonszalanckim?
Nonszalancja, wyrażająca się w przekonaniu, że oto wszystko mi wolno, jest jednym z elementów dzisiejszych Włoch. Jednym z wielu. Współczesny Dante uwieczniłby ją może w geście kapitana Schettino, który być może, chcąc zaimponować dziewczynie, zlekceważył procedury i doprowadził do tragedii Costa Concordii. A szukając jej wzorców, przypomniałby może pewne deklaracje byłego premiera. Choćby tę, że można by pójść na pewne ustępstwo w kwestii uszczelnienia granic włosko-albańskich dla nielegalnych imigrantów, a mogłoby nim być wpuszczenie tratwy z Albankami. Dla przeciwwagi trzeba zaś dodać, że Włochy są krajem, w którym ludzie potrafią stać w wielogodzinnych kolejkach tylko po to, by oglądać jeden obraz Caravaggia, w którym mamy przykłady nieprawdopodobnej ofiarności i solidarności z ofiarami klęsk żywiołowych, a także doświadczenie wielkiego wsparcia, zorganizowanego za czasów rządów wspomnianego premiera, dla milionów żałobników, którzy przyjechali do Rzymu na ostatnie spotkanie z Janem Pawłem II.
Czyli jednak mili i sympatyczni, czy może nerwowi i emocjonalni?
Tacy i tacy. Jestem pod wielkim wrażeniem reakcji, jaką wywołało zwycięstwo Włoch nad Niemcami na warszawskim Stadionie Narodowym. Ponieważ emocje piłkarskie nałożyły się na pewne napięcia polityczne na linii Rzym-Berlin, niektóre z gazet pozwalały sobie na wielkie tytuły w rodzaju Vaffanmerkel, czyli, w wolnym tłumaczeniu, Spiermerkel. Albo na aluzje do gabarytów jej siedzenia. Widziałem, jak Włosi kupowali te gazety i zapowiadali, że oprawią je w ramki. Owszem, wielu potępiało tę ohydę, ale ich opinia nie zabrzmiała zbyt mocno, a cała ta historia pokazuje jedno: poglądy Włochów się polaryzują, ale tylko strona populistyczna (jak zawsze, zresztą) ma język rozpoznawalny dla swoich zwolenników.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.