Nie warto tu przyjeżdżać z gotową tezą i oczekiwaniami. W końcu po to jest podróż i szansa dana nam od losu.
A jak to jest w Rzymie? Pisze pan o gniewie i złości jako czymś, co wyróżnia to miasto.
Pod tym względem Rzym to świat zupełnie inny niż cała reszta Włoch. Gdy bywam w Mediolanie czy Bolonii, spotykam cudownych ludzi – ciepłych i otwartych. Ale Rzym taki nie jest. Przytaczam w książce myślowy skrót o penisach i bobasach. Bo z jednej strony widzę mężczyzn dynamicznych, silnych, przystojnych, gotowych do walki. Modelowo ubranych adwokatów, inżynierów, w drodze do pracy zakładających swe współczesne zbroje w postaci motocyklowych kasków. Przycięte wąsiki, wycięte baczki, po to żeby wyglądać groźnie. A z drugiej strony bobasy – ci sami mężczyźni zamieniający się w dzieci z chwilą wejścia do barów. Przyłbica opada, puszczają hamulce i już nie trzeba udawać, a można powybrzydzać na rogalika, na kawę, na śmietankę i nie taką filiżankę. To niesamowite. Wojownicy w jednej chwili stają się lizusami, jeżeli tylko stanie obok nich przełożony. Przeraźliwie trąbią na skrzyżowaniach, wściekają się, atakują słownie, wymuszają pierwszeństwo, wpychają się na trzeciego, a gdy są sami i myślą, że nikt ich nie obserwuje, biorą mleczko, marudzą, chcą cappuccino z większą lub mniejszą pianą. Są w stanie puścić człowiekowi na twarz drzwi od windy, a przy ładnej kobiecie zmieniają się w rozmarzonych linoskoczków. Taki jest Rzym. To się ze sobą nie kłóci. Pozy penisów i bobasów współgrają z maskami bezradności, zakłopotania, wściekłości i lizusostwa.
A jaki jest pana Rzym?
Rzym to miasto różnorodne i trzeba się tej różnorodności poddać. Nie można podchodzić do niego z żadnym założeniem. Pierwszy raz przyjechałem tu pod namiot, na kilka dni we wspomnianym 1978 roku. I muszę przyznać, że była to nieudana próba zmierzenia się z Wiecznym Miastem. Miałem swój plan i wydawało mi się, że po prostu zobaczę Koloseum, bazylikę św. Piotra i kilka żelaznych punktów, czyli to, co powinno się poznać. No i potwornie się zmęczyłem, bo za każdym rogiem coś mnie ciągnęło, coś mnie interesowało i zbaczałem z ustalonej trasy. I czułem, że Rzym mnie powalił, przygniótł i pokonał. Dziś wiem, że kluczem do zwiedzania jest poddanie się Miastu. Odkąd tu mieszkam, w każdy weekend, jeżeli się tylko uda, chodzę z żoną po Rzymie, czasem z planem, czasem zupełnie spontanicznie. Raz nas zaprowadzi na Garbatellę, do dziwnej dzielnicy wybudowanej w latach trzydziestych, niby dla ludu, ale fantazyjnej, odpowiadającej potrzebie posiadania własnego pałacyku z bajki. Kiedy indziej na Spinaceto, gdzie ulice niczym w naszej Nowej Hucie są wytyczone od linijki, a domy przypominają bliski Ursynów.
Inaczej mówiąc, podpowiada pan, żeby nie mieć żadnego planu?
Trzeba zaryzykować długi spacer. Iść w miejsce bliskie i zobaczyć je ze wszystkich stron. Wytyczać niewielki obszar i doświadczać jego nieprawdopodobnej różnorodności, bo Rzym – co trzeba przyjąć za pewnik – jest tak różnorodny, że nie da się go scalić i trzeba dać mu się unieść. Bardzo odradzam oglądanie wielu obiektów. Obcowanie z Rzymem to sztuka wyrzeczeń. Każdy musi doświadczyć go po swojemu, bo doradzanie i mówienie, co jest ważniejsze i godniejsze uwagi, wydaje mi się niemoralne. Każdy ma inny gust i wrażliwość. I nie jest to tylko moja perspektywa. Wszyscy wracają stąd z poczuciem obcowania z oszałamiającym miastem. Miesiąc temu był tu wspaniały kompozytor Paweł Mykietyn i mówi: niesamowite miejsce! Pytam go, co tu jest takiego niesamowitego? A on mówi: łaziliśmy bez planu. Doświadczenie dynamiki miasta było niezwykłe – tam się drą taksówkarze, tamta kobieta przypomina Annę Magniani, tu za rogiem rozkładają podróbki Piety, obok jest Campo di Fiori i atmosfera żywcem wzięta z wiersza Miłosza, tam płonie jeszcze Giordano Bruno, a tu mają serdecznie w nosie to, co się dzieje, i sprzedają warzywka, a wieczorem po meczu rozpocznie się wielka bitwa młodzieży holenderskiej z tubylcami. Rzym – wielka fala przetaczająca się na naszych oczach.
Ma pan tu swoje ulubione miejsce?
Bardzo lubię Villę Borghese. Tam jest spokój i harmonia. To jest moja Dolina Jozafata – sądu i szczęśliwego finału, do którego zmierza cały świat. Kocham prowadzącą do niej dolinę, Valle Giulia. Idzie się i mija m.in. Wydział Architektury Uniwersytetu La Sapienza, galerię sztuki współczesnej i w pewnym momencie przechodzi ona w Villę Borghese, czyli takie rzymskie Łazienki. Po lewej stronie schronisko dla psów, powyżej zoo, po prawej Teatr Szekspirowski, dalej tak zwany Domek Rafaela i Teatr Marionetek, a w końcu sama Galeria Borghese. Po trawnikach ganiają psy, na ławkach siedzą całujące się pary, w tle słychać zwierzęta, ryczące słonie, szczebioty dziecięce i recytacje Szekspira. Łączy się to w obrazie Doliny Jozafata, gdzie wszystko, jak wierzę w chwilach szczęśliwych, jakoś się godzi. To jest takie miejsce, które najdoskonalej wypełnia moją potrzebę harmonii i spokoju.
Mówi się nieraz zgryźliwie do księży, którzy rozpoczynają tu studia: „Jedziesz do Rzymu, obyś wiary nie stracił”.
Zacznę od obrazków. Wspominałem o nonszalancji epoki Berlusconiego. Ale kiedy słyszę, że sekretarz Ojca Świętego zostaje przyłapany przez dziennikarzy, kiedy wjeżdża na pas ruchu dla karetek i pędzi swoim mercedesem z prędkością grubo większą niż dozwolona, to się zastanawiam, czy do Watykanu – środowiska zdawałoby się bardzo szczelnie chronionego – nie dotarł podobny styl postępowania? Widziałem kiedyś księdza w salonie u manicurzystki. Znałem go. Wystawiał paznokcie do lakierowania. Byłem też świadkiem sceny, gdy księża, zakonnicy i kilku biskupów ustawili się w kolejce do fotografii z podstarzałą gwiazdą filmową, która niespodziewanie pojawiła się na przyjęciu. I to są pierwsze z brzegu kościelne obrazki.
Kiedy przyglądam się rzymskiemu Kościołowi, marzy mi się powrót do skrajnej prostoty. Jej brak razi mnie najbardziej i ja – człowiek, który bywa daleko od Kościoła, lecz za nim tęskni! – myślę czasem, że należałby się Chrystusowi Trzeci Sobór Watykański, na którego obrady, na jeden dzień, zostaliby zaproszeni tacy ludzie jak ja, którzy odeszli, lecz tęsknią. To jakiś gorzki sen Felliniego z filmu Rzym. Jest tam mocno przerysowana, nieco surrealistyczna scena pokazu mody kościelnej. Pląsające nowicjuszki, starsze siostry w łopocie kapeluszy, kardynał w okularach przeciwsłonecznych, arcybiskupi wystrojeni w odcienie purpury, z chęcią przyjmujący pełne uniżenia pokłony. Mówię o filmie, ale widzę to niestety na co dzień. Wkrada się do kościelnego zachowania jakaś niepokojąca nuta banału i popkulturowej tandety. Gdzie ta zwyczajność i prostota?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.