Więcej wcale nie musi oznaczać lepiej. Doskonale wiedzą o tym osoby, które zmagają się z otyłością. Problemy z jedzeniem niekoniecznie muszą prowadzić do nadwagi, wir kompulsywnego dojadania jest równie niepokojący. W ten sposób chcemy zaspokoić inny rodzaju głodu, na przykład emocjonalny: potrzebę akceptacji, bliskości czy miłości. Jak rozpoznać taki głód?
Problemy narastały i wybuchły, gdy byłam na studiach. Nie mogłam spać, dręczyły mnie ogromne lęki. Bałam się zarówno przebywać w domu, jak i wyjść na ulicę. Zrozumiałam, że jestem bardzo samotna i nie mam tak naprawdę do kogo pójść. Moje liczne kontakty z ludźmi były bardzo powierzchowne. Bałam się ludzi. Często płakałam, nie umiałam się modlić, bo miałam wrażenie, że nie mam prawa do modlitwy, ponieważ jestem niegodna.
Zawsze byłam „grzeczną dziewczynką” nie piłam alkoholu, nie chodziłam na imprezy, więc gdy dopadały mnie negatywne emocje, ukojenia szukałam w jedzeniu. Jadłam dużo słodyczy, nie potrafiłam się powstrzymać przed zjedzeniem ich do końca, nawet jeśli mnie mdliło. Przez długi czas nie chciałam widzieć problemu – w końcu bardzo wiele osób mówi, że nie może żyć bez słodyczy i nikt się temu nie dziwi.
Pewnie byłoby tak nadal, gdyby nie pewne wydarzenia. Mój chłopak uczęszczał na terapię dla Dorosłych Dzieci Alkoholików. Gdy czytałam na ten temat, doszłam do wniosku, że również ja zaliczam się do tej grupy i rozpoczęłam terapię. Musiałam wracać do przykrych wspomnień, co oczywiście bolało. Dowiadywałam się coraz więcej o uzależnieniu od alkoholu i w pewnym momencie zauważyłam, że jedząc, zachowuję się jak alkoholik.
Po pierwsze, jedzenie wywoływało u mnie poczucie winy. Nieraz jadłam w ukryciu, nawet w toalecie, byle nikt tego nie widział. Nieraz czułam taki przymus jedzenia, że zabierałam je moim współlokatorom albo współpracownikom. Czułam się z tym okropnie, jak pospolity złodziej. Urządzałam sobie wieczory z oglądaniem seriali i jedzeniem dużych ilości niezdrowych rzeczy, po których czułam się chora. Im więcej jadłam, tym gorzej się czułam, tym bardziej izolowałam się od ludzi i tym większe odczuwałam lęki. Oszukiwałam narzeczonego i innych ludzi, aby ukryć moje kradzieże lub nagle wydane pieniądze. Jechałam do domu rodzinnego tylko po to, by się najeść. Moje samotne wieczory przedkładałam nad spotkania z innymi ludźmi – wolałam jeść, niż rozmawiać.
Te wszystkie obserwacje zaprowadziły mnie na wzorowany na spotkaniach AA mityng dla ludzi jedzących kompulsywnie. Tam dowiedziałam się, że istnieje rozwiązanie, ale trzeba ciężko pracować, odmawiając sobie słodyczy i niezdrowego jedzenia. Czułam strach, ból i gniew. Czułam się pokrzywdzona – inni mogą jeść, co im się podoba, a ja mam na to patrzeć i już zawsze się powstrzymywać? Dlaczego nie mogę się cieszyć jedzeniem tak jak inni ludzie? To niesprawiedliwe. Wydawało mi się to niemożliwe do zrobienia. Tym bardziej, że aby sobie pomóc, miałam unikać imprez, wesel, kawiarni i wszelkich innych miejsc, w których mogłabym trafić na niedozwolone jedzenie.
Miałam jednak przed oczami doświadczenie setek ludzi, którym się udało. Stopniowo zaczęłam pracować według programu 12 Kroków, wspierając się terapią DDA i formacją w Kościele katolickim. Moim pierwszym ważnym zadaniem było codzienne praktykowanie wdzięczności za życie, za wszystko, co się w nim dzieje dobrego i złego. Miałam też powierzać Bogu to, na co nie mam wpływu i zmieniać to, co zależy ode mnie.
Teraz mogę z całą stanowczością stwierdzić, że jestem wdzięczna Bogu za moje uzależnienie. Gdyby nie ono, nie trafiłabym do grupy i nie pracowałabym tyle nad sobą, a w konsekwencji nie rozwinęłabym się tak bardzo. W ciągu kilku lat zmieniłam się nie do poznania, głównie wewnętrznie. Wcześniej byłam roztrzęsiona, zalękniona, wciąż zestresowana, zatroskana o wszystko i wszystkich, tylko nie o siebie. Nie potrafiłam mówić o swoich uczuciach i potrzebach, dlatego nieraz byłam wykorzystywana i tłamszona, najczęściej w pracy. Miałam tak ogromne kompleksy, że bałam się mówić, bo wydawało mi się, że głupio wtedy wyglądam. Szłam przez życie z przyklejonym do twarzy uśmiechem, aby wszyscy mnie lubili i unikałam konfliktów, ponieważ sądziłam, że każda kłótnia oznacza koniec relacji. Wciąż przepraszałam i uważałam, że nie mogę się mylić ani popełniać błędów.
Dzięki pracy nad sobą nauczyłam się „odpuszczać” to, na co nie mam wpływu. Jeśli siedzę w autobusie, który stoi w korku, wiem, że nie mam na to wpływu i nie zamartwiam się, że się spóźnię. Potrafię być tu i teraz – w połowie urlopu nie zastanawiam się, co będzie, gdy się skończy. Potrafię bronić się przed agresją słowną i nie zadręczam się tygodniami, gdy ktoś mnie skrytykował. Nie boję się konfliktów. Zupełnie inaczej patrzę na ludzi. Wybaczyłam moim rodzicom, bo wiem, że i oni nie doświadczyli miłości od swoich rodziców, a poza tym chcieli mojego dobra. Nie osądzam innych ludzi, bo wiem, że nie znam ich historii i nieraz pod agresją skrywają wielki ból, ponieważ sami zostali skrzywdzeni. Daję sobie prawo do błędu, nie rozpaczam, jeśli czegoś nie wiem. Wciąż mam problem z telefonowaniem, choć zdarzają się sytuacje, gdy dzwonię bez układania przemowy i załatwiam sprawy w banku bez nerwów. Wiem, że przede mną długa droga, ale na końcu czekają cudowne owoce.
Kim byłabym, gdybym nie pracowała nad sobą? Możliwe, że wpadłabym w depresję, zamknęła się w domu i nie miała męża, tylko kolejny rozpadający się związek. Moje relacje z rodziną nie byłyby dobre, nadal awanturowalibyśmy się i ranili nawzajem. Gapiłabym się w telewizor i użalała nad sobą albo chodziła po sklepach. Jestem wdzięczna za uzależnienie, bo dzięki niemu żyję bardziej świadomie. Robienie planu jedzenia i działania, pisanie dziennika uczuć i wdzięczności zajmuje sporo czasu, ale pozwala bardziej cenić życie. Mogę zdrowo jeść i zdrowiej żyć, rozwijać się duchowo i pielęgnować spokój w sercu. Moja modlitwa jest pełna ufności – już nie proszę, ale powierzam się i dziękuję. Naprawdę mogę powiedzieć, że ufam Bogu. Każda sytuacja w moim życiu miała swój sens, nawet jeśli bardzo bolało.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.