Więcej wcale nie musi oznaczać lepiej. Doskonale wiedzą o tym osoby, które zmagają się z otyłością. Problemy z jedzeniem niekoniecznie muszą prowadzić do nadwagi, wir kompulsywnego dojadania jest równie niepokojący. W ten sposób chcemy zaspokoić inny rodzaju głodu, na przykład emocjonalny: potrzebę akceptacji, bliskości czy miłości. Jak rozpoznać taki głód?
Filozofia życia wyrażona w łacińskim powiedzeniu carpe diem, czyli „chwytaj dzień, bo przecież nikt się nie dowie, jaką nam przyszłość zgotują bogowie”, wciąż ma wielu naśladowców. Współcześni epikurejczycy nawołują do szczęścia rozumianego jako celebrowanie przyjemności i doznań w chwili obecnej. Postawienie przesadnego akcentu na hedonizm może jednak prowadzić nie tylko do rozczarowania, ale również do cierpienia i chaosu w życiu osobistym oraz wspólnotowym. Dzieje się tak nie tylko wtedy, kiedy człowiek przestaje słuchać własnego sumienia, sfery racjonalnej czy duchowej, ale również gdy nie słyszy głosu swojego ciała. Brak uważnego wsłuchiwania się w siebie jest więc pierwszym problemem. Drugi błąd polega na nieodpowiednim interpretowaniu sygnałów pochodzących z naszego organizmu, takich jak na przykład zmienne nastroje, bóle czy napięcia.
Zaspokojenie głodu fizycznego nie przyniesie spełnienia w sferze duchowej czy emocjonalnej, dlatego coraz bardziej możemy odczuwać zagubienie, tęsknotę i wyczerpanie. Kompensowanie niedostatków jedzeniem lub innymi przyjemnościami jest krótkotrwałym pocieszeniem. Warto zatem zadać sobie pytanie o rodzaje głodu, które w sobie nosimy.
Podstawową potrzebą każdego człowieka jest miłość, wyrażona poprzez bliskość, czułość oraz więź. Jest to potrzeba bardziej podstawowa niż nawet zaspokojenie głodu fizycznego. Jeden z prekursorów badań nad ludzką miłością i czułością, amerykański psycholog Harry Frederick Harlow w latach 60. udowodnił to poprzez eksperyment z małpkami Rezus. Polegał on na tym, że dla młodych małpek stworzył dwie tzw. „matki małpy”. Jedna była zrobiona z drutu i dostarczała pożywienie. Druga natomiast była pokryta miękkim, ciepłym pluszem, który dostarczał przyjemności w bliskim kontakcie, podczas dotyku. Ponad 17 godzin małe małpki wtulały się w tzw. „matkę futrzaną”, a tylko 1 godzinę były przy „matce drucianej”, która zaspokajała głód.
Jak świat emocji wpływa na nasze nawyki żywieniowe? Pytanie to skierowałem do Moniki, 27-letniej kobiety, która uzależniła się od jedzenia.
Historia Moniki
W moim domu było wiele sprzeczności. Mama często powtarzała, że ja i tata bardzo chudniemy, choć oboje mieliśmy nadwagę, a jednocześnie wstydziła się mnie w sklepie, gdy nie mogła znaleźć ubrania w odpowiednim rozmiarze. Miałam mętlik w głowie. Pamiętam, że gdy występowałam w szkole na apelu, zawsze przed wyjściem mama dawała mi radę: „wyprostuj się i wciągnij brzuch”. Czułam, że nie jestem przez nią akceptowana z powodu nadwagi.
Pierwsze diety zaczęłam stosować już w szkole podstawowej – próbowałam nie jeść kolacji albo słodyczy. Trwały maksymalnie 2 dni – potem poddawałam się, przerywałam dietę i dręczyło mnie poczucie winy, że już zawsze będę gruba i nigdy to się nie zmieni. Poczucie winy zajadałam, a po kilku dniach lub tygodniach rozpoczynałam nową dietę.
Oprócz problemów z jedzeniem w moim domu był też problem z alkoholem. Pamiętam, że na rodzinnych imprezach moi rodzice chodzili kompletnie pijani, a ja zazdrościłam innym dzieciom, których mamy były na tyle przytomne, by utulić je do snu. Raz moja mama przez przypadek podała mi do picia drink, a później się z tego śmiała. Wstydziłam się za nią. Podczas mojej pierwszej modlitwy w życiu prosiłam Boga, by pijany tata nie dowiedział się, że schowałam kluczyki od samochodu, ponieważ nie chciałam, byśmy jechali tego dnia do domu.
Moja mama była trudna do zniesienia – codziennie krzyczała, nieraz robiła wielkie awantury o drobne sprawy, biegała za mną po domu i groziła, że mnie zbije. Mówiła, że nie mam prawa się denerwować, nie mam prawa głosu. Raczej krytykowała, niż chwaliła. Gdy stłukła szklankę, to zawsze była moja wina. Nie miałam żadnych obowiązków poza nauką. Jednak to nie przeszkadzało moim rodzicom opowiadać dalszej rodzinie i znajomym, że jestem leniwa, bo w niczym nie pomagam. Rodzice wszystko robili za mnie, chodzili do lekarza, zwalniali z zajęć wychowania fizycznego, żeby słaba ocena nie obniżyła średniej. I wciąż powtarzali, że jestem tak niezaradna życiowo, że żaden mężczyzna nigdy mnie nie zechce.
Dlaczego o tym mówię? Ponieważ weszłam w dorosłość z ogromnym poczuciem winy, nienawiścią do samej siebie oraz lękiem przed ludźmi i światem. Załatwienie sprawy na poczcie czy w banku sprawiało, że trzęsły mi się ręce. Każde zakupy były horrorem – bałam się, że kasjerka na mnie nakrzyczy, ponieważ nie mam drobnych, albo że karta płatnicza nie zadziała. Nie odbierałam telefonów, nawet od osób znajomych. Gdy miałam kogoś o coś poprosić, byłam zlana potem, a wcześniej układałam sobie przemowy. Miałam ogromne kompleksy – nie mogłam patrzeć w lustro i wciąż próbowałam diet. Na próżno. Przez długi czas nie rozumiałam problemu.
Potem zaczęłam należeć do prężnej wspólnoty młodzieżowej i wydawało mi się, że mam mnóstwo znajomych, angażuję się w wiele spraw, a moje życie jest fantastyczne.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.