Już wtedy, w 1987 r., wiedziałam, że nie mogę mieć dzieci. Moja mama przyjechała z wczasów i powiedziała: „Słuchaj, jest dziewczynka, którą mogłabyś wziąć”. I ja pojechałam po tę dziewczynkę, przywiozłam ją do domu. Przegląd Powszechny, 12/2009
– I…?
– I wróciłam do domu, zaczęłam mojemu mężowi o tym mówić. Krzysztof absolutnie nie chciał się zgodzić. Powiedział: „Dzieci to nie piłeczki pingpongowe, to nie jest tak, że dzisiaj je weźmiesz, a jutro paletką odrzucisz. Jak bierzesz dziecko, musisz mieć pełną świadomość tego, że bierzesz je na całe życie, z bagażem takim, z jakim przychodzi”.
– Mimo oporu męża jednak założyła Pani rodzinny dom dziecka…
– Tak. W tym czasie zachorowała moja teściowa – leżała w szpitalu po operacji. Ja jej mówię tak: „Mamo, ja bym chciała ten rodzinny dom założyć”. A moja teściowa: „Wiesz, jak ja wyzdrowieję i będzie wszystko w porządku, to ci pomogę. Zakładaj”.
– I to przekonało męża?
– Nie wiem, co go przekonało. W każdym razie kiedyś przyszedł od teściowej ze szpitala i mówi mi tak: „Słuchaj, chcesz, to zobaczmy, co jeszcze nasze dzieci sądzą na ten temat”. Jeszcze wcześniej przyjęliśmy do rodziny zastępczej dziewczynkę…
– Czyli w Państwa domu była już trójka dzieci w tym momencie…
– Tak, trójka. Posadziliśmy ich przy stole i mąż mówi do Jasia: „Jasiu, co ty na ten temat?”. Jasio mówi: „Pewno, tato. Mnie pomogliście, to możemy pomagać jeszcze innym, ja będę pomagał”. No i Ola to samo mówi, że bardzo chce i też będzie pomagać. Agnieszka siedzi i płacze. Myślę sobie: już „po ptokach”, nie ma rodzinnego domu. Mój mąż pyta: „A ty czemu płaczesz? – Bo te dzieci są takie biedne” – mówi. W ten sposób powstał rodzinny dom dziecka.
Złożyliśmy akces, że przyjmiemy dzieci. Pojechałam po pierwszą piątkę, przywiozłam ją na święta. Przyjęliśmy malutkie dzieci, rodzeństwo: 2,5 roku, 3,5 roku, 4,5 roku, 5,5 roku i 7 lat. Nie widzieliśmy wcześniej tych dzieci na oczy, ale zdecydowaliśmy się. Stwierdziliśmy, że to te i żadne inne, że tym się właśnie należy. Nie chcieliśmy, żeby to rodzeństwo rozerwali.
Przywiozłam je do domu. Było Boże Narodzenie. Przeżyliśmy koszmar. W pewnym momencie usiadłam i załamałam ręce: mieliśmy dziecko, które się okaleczało, waliło głową w ścianę, we wszystko, i ten mały, który krzyczał: „Pani Emilka!”. To był szok, po prostu szok. Ja wieczorem usiadłam i mówię: „Boże, czemu ja robię coś, czemu nie podołam?”. Dopiero wtedy się zastanowiłam, że to nie jest lekka praca.
– Jak Pani sobie poradziła z tym kryzysem?
– Bóg nad nami czuwał. Podam przykład: wieczorem się modliłam, następnego dnia przyjeżdża siostra Krzysia i ja mówię: „Boże, ja nie daję rady, ja te dzieci usypiam, a tu jedno się usypia, drugie płacze, trzecie coś innego jeszcze, wariacja w ogóle!”. Mówię: „Wiesz co, Ala, żebym jeszcze wózek jakiś miała, jakąś spacerówkę, żebym mogła je uśpić choćby”. Ona mówi: „Ja mam spacerówkę”. Przywiozła mi ją. Następnego dnia bujałam po kolei moje dzieci, śpiewałam im różne piosenki – „Zabrałeś serce moje” i inne. Kładłam dziecko spać i ono spało, drugie wchodziło w ten wózek i znowuż je usypiałam do tego stopnia, że jak później sama już usypiałam, to ręka mi jeszcze chodziła, ale dzieci usypiały. I nawet ta siedmiolatka weszła w ten wózek. Tym dzieciom było potrzeba tak dużo tej miłości. I okazało się, że na wszystko przychodziło rozwiązanie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.