Już wtedy, w 1987 r., wiedziałam, że nie mogę mieć dzieci. Moja mama przyjechała z wczasów i powiedziała: „Słuchaj, jest dziewczynka, którą mogłabyś wziąć”. I ja pojechałam po tę dziewczynkę, przywiozłam ją do domu. Przegląd Powszechny, 12/2009
– Kiedy zaczęła Pani prowadzić rodzinny dom dziecka?
– Od 1987 r. do 1994 r. prowadziłam rodzinę zastępczą, a od grudnia 1994 r. rodzinny dom dziecka.
– Jak to się zaczęło?
– Już wtedy, w 1987 r., wiedziałam, że nie mogę mieć dzieci. Moja mama przyjechała z wczasów i powiedziała: „Słuchaj, jest dziewczynka, którą mogłabyś wziąć”. I ja pojechałam po tę dziewczynkę, przywiozłam ją do domu. Ludzie adoptują całymi latami, a ja w ciągu trzech miesięcy, nawet niepełnych, załatwiłam wszystkie formalności.
– Janek, drugie adoptowane przez Panią dziecko, pojawił się w rok później…
– Tak. Zmarła moja sąsiadka, którą się z moją siostrą opiekowałam. Mieszkałyśmy z nią drzwi w drzwi, przyjaźniłyśmy się. Tuż przed jej śmiercią, kiedy byłam u niej w szpitalu, poprosiła mnie: „Słuchaj, zwróć uwagę na Janka”. Ja mówię: „Dobrze, możesz na mnie liczyć”. Ona następnego dnia umarła. Czułam się w obowiązku zaopiekować się nim.
Odezwała się wtedy rodzina ojca, którego Janek nigdy nie znał. Myślałam z Krzysiem, moim mężem, że ci ludzie zainteresują się chłopcem i wezmą go do siebie. Na sprawie okazało się, że oni go wcale nie chcą, bo on nie spełnia ich oczekiwań. Oni są jeszcze młodzi i jeszcze będą mieli własne dzieci. Ja tak stałam na tej sprawie z sąsiadką i słuchałam, i w pewnym momencie ona mówi do mnie: „Oni do domu dziecka go wezmą”. Wtedy podjęłam decyzję, że weźmiemy Janka do siebie.
Cały dzień męża nie było, był w pracy. Czekałam, kiedy on z niej przyjdzie. Zrobiłam nawet gołąbki, jego ulubione…
– Żeby go przekonać?
– Nie, nie żeby przekonać. Martwiłam się tym, że podjęłam decyzję bez niego. Żyliśmy, i tak żyjemy już 20 parę lat, że podejmujemy wspólne decyzje, tymczasem… Jak on zjadł ten obiad, usiadł, ja mówię: „Wiesz co, Krzysiu, mamy dwoje dzieci. – On na to: Tak, a skąd? – Janka wzięłam. – A, to bardzo dobrze”. I tak się skończyła ta nasza rozmowa. Od tego dnia Janek został u nas.
– Miała Pani bardzo trudne życie. Nie bała się Pani, podejmując tę decyzję o przyjęciu dwojga nie swoich dzieci, że jest to ciężar nie do udźwignięcia?
– Jak nie swoich? To nie jest tak, jak Pani mówi. To nie jest tak…
– Czy nie było takich momentów, w których się Pani zastanawiała, że może nie da rady, nie podoła?
– Nigdy tak o tym nie myślałam. Natomiast myślałam o jednej rzeczy. Myślałam tak, że jak będę miała coś do spełnienia, to przecież Bóg mi nie pozwoli odejść – a przecież kilka lat wcześniej lekarze prawie wydali na mnie wyrok. Stwierdzono wtedy u mnie raka.
Wiedziałam, że mam do załatwienia sprawę z Jankiem. Ale to nie było dla mnie jakieś tam oszukiwanie Boga – proszę mnie tak nie rozumieć. Uważałam, że przed sobą mam coś do spełnienia, to muszę to zrobić. Przestanę myśleć o tym, co mnie ma się stać, co ze mną będzie. Bo były początki, że ja nocami nie spałam, w nocy paliłam lampkę, bo myślałam: acha, dzisiaj w nocy umrę. I, żeby nie zwariować, to trzeba siebie ratować w jakiś sposób, zająć się czymś.
Spotkałam w tamtym okresie osobę zajmującą się rodzinnymi domami dziecka…
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.