Po prostu muszę podróżować. Marzy mi się, by każdy wyjazd był pasmem nieustających radości. Nie zawsze się to udaje, bo marzenia są różne od rzeczywistości. Niemniej wiele moich wypraw takimi było. Radość z samej podróży, ze spotkanych ludzi. To właśnie jest dla mnie ważne. W drodze, 7/2009
Latanie fascynowało mnie od młodości. To nie tylko umiejętność prowadzenia samolotu i trzymania sterów. Ważna jest cała organizacja. Mieliśmy ograniczoną ilość paliwa, dlatego nie mogliśmy latać w nocy. Przed zachodem słońca musieliśmy lądować. Pewne rzeczy opanowałem w samolocie, ale mechanik zawsze po mnie kontrolował. Byłem dumny, że z niego taki fachowiec, bo on za to odpowiadał. Mieliśmy GPS, ale trzeba było prowadzić nawigację także na mapie. Lot trwał dwanaście dni – codziennie gdzie indziej. Na Krecie lądował za nami jumbo jet, a wszyscy przybiegli do nas. Doceniali naszego małego „Antka”.
Albo w Dżibuti, gdzie są samoloty Legii Cudzoziemskiej, którymi lata wielu Polaków. Gdy się tam zbliżaliśmy, wszyscy machali nam skrzydłami, pozdrawiali. Czuliśmy się uczuciowo zaspokojeni. Widzieliśmy, że robimy coś niezwykłego. Nasz samolot był na benzynę lotniczą. A ponieważ dziś samoloty latają na naftę, to w Erytrei… nie mieli dla nas benzyny. No i koniec. Nie lecimy. Już planowaliśmy wypad do Kuwejtu po paliwo, gdy nagle się okazało, że ktoś miał samolot sportowy. Rozbił go i zostały mu trzy beczki benzyny.
Nasz „Antek” miał 26 lat. Choć przeszedł remont, nieraz przeszywał mnie dreszcz. Zwłaszcza, gdy przelatywaliśmy przez góry. Ale Janek Wróblewski to świetny pilot. Gdy w końcu wylądowaliśmy w Bukavu, trafiłem do… aresztu. Zarzucono mi, że fotografuję łodzie podwodne na jeziorze Kivu. A to były zwykłe motorówki.
Wszędzie zabiera Pan ze sobą aparat, czy pozwala sobie na komfort prostej kontemplacji otoczenia?
Ja muszę robić zdjęcia. Czuję się zobowiązany, by innym przekazać to, co sam widzę. Oczywiście marzę sobie, by kiedyś pojechać bez kamery i aparatu. Że może ten świat będzie inny niż przez obiektyw. Ale to taka moja przewrotność. Na razie chwile bez aparatu wymuszają na mnie okoliczności. Uwielbiam fotografować. Zwłaszcza przyrodę. Każde spotkanie z nią to dla mnie radość. Najchętniej podszedłbym do każdego lwa, którego widzę z odległości. Pewnie wciąż jestem jeszcze chłopcem, dlatego tak to przeżywam.
Raz podprowadził mnie buszmen do nosorożców. „Musisz uważać, bo one mają świetny słuch, a biegają 40 km/h” – powiedział. Więc idę po kolczastej sawannie, siadam jakieś 12 metrów od tych nosorożców, wyciągam wszystkie aparaty, pstryk, pstryk. Potem wstaję, odchodzę. Nagle czuję, że coś za mną idzie. Odwracam się… a to nosorożce. Ot, idą spokojnie jak krowy za człowiekiem (śmiech).
Przeżyłem też niezwykłe chwile ze zwierzętami w krajach polarnych. Podglądałem życie fok i pingwinów. Za pierwszym razem całą dobę patrzyłem na pingwiny. Tyle się tam działo. Lenistwo, pracowitość, miłość – te słowa, śmieszne w odniesieniu do zwierząt, same się narzucają.
Na Spitsbergenie miałem przyjaciela lisa, z którym chodziłem na lodowiec. I dzieliliśmy się kanapkami, po równo. Była też gęś – bernikla bladolica, ogromna. Raz przyprowadziła do mnie młode i sobie poszła. A ja, jak głupi, pilnowałem ich przed przyjacielem lisem. Koledzy się śmiali. W końcu gęś zabrała pisklęta. Szok! – bo jak wytłumaczyć jej zachowanie? I takie proste sprawy pamięta się przez lata. To o wiele ciekawsze momenty niż niebezpieczeństwa czy złe sytuacje.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.