Kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, rujnuje... Zabawne wyliczanki, niczym magiczne zaklęcia i przepowiednie, pobrzmiewają to tu, to tam, by choć na chwilę odsłonić stan uczuć wymarzonego obiektu adoracji. Na pomoc wzywane są nawet moce nieba, bo czemu innemu miałby służyć 14 dzień lutego i jego patron święty Walenty? Posłaniec, 2/2007
Więź, a nie więzy
Według tzw. teorii relacji z obiektem, dziecko przechodzi różne etapy rozwoju relacji z osobami znaczącymi: od symbiotycznej więzi z matką (tzw. obiektem), aż po swobodne kształtowanie kontaktów z innymi ludźmi jako samodzielny i autonomiczny podmiot. W tej perspektywie zakochanie wydaje się być rodzajem regresji do fazy symbiotycznej, a miłość wyrazem relacji dojrzałych. W fazie symbiotycznej świat jest czarno-biały: synonimem nieba na ziemi jest obecność i bezwarunkowa dyspozycyjność obiektu, a piekła – stan opuszczenia. Stąd zapewne owa zmienność nastrojów i skrajność zachowań zakochanych: raz mają fazę manii (nadmierne pobudzenie, podwyższony nastrój i samoocena), a zaraz potem fazę depresji (bezsenność, poczucie beznadziei, nadmierna płaczliwość), z całą gamą objawów typowych dla nerwicy natręctw (obsesyjne sprawdzanie skrzynki mailowej, czekanie na telefon itp.). “Chorzy z miłości” jednak nie dostrzegają tego wszystkiego i pewnie dlatego są tak wdzięcznym obiektem obserwacji i złośliwości.
Patrzących z boku zadziwia zdolność zakochanych do wzajemnej adoracji, uporczywego wpatrywania się w oczy, nieustannego trzymania się za ręce, przytulania, wzajemnego karmienia się ciastkami w kawiarni itp. Po prostu, cyrk na kółkach! Freud by się uśmiał! Jego najdziwniejsze teorie o potrzebach oralnych (że o innych nie wspomnę) właśnie na zakochanych najlepiej się sprawdzają. Ileż jednak można trzymać się za ręce lub wpatrywać w rozanielone oczy? Freudowska zasada przyjemności, którą niewątpliwie kierują się zakochani, musi się trochę skwasić i ustąpić miejsca rzeczywistości. Ręce – przynajmniej od czasu do czasu – trzeba włożyć do zlewozmywaka, żeby zmyć brudne naczynia. A oczy przydają się zaraz po wyjściu z kawiarni, choćby i po to, by nie wpaść wprost pod koła drogowego pirata. Symbioza zakochania musi więc ewoluować, by nie zamknąć zakochanych w ciasnym gorsecie egoistycznych potrzeb. Twarda rzeczywistość nie niszczy uczuć, lecz je wydoskonala, bo nić porozumienia, którą snuje zakochanie, ma łączyć, a nie więzić czy krępować. Ostatecznie chodzi o miłość.
Miłość niejedno ma imię
Kiedy wzajemna więź zakochanych zaczyna coraz swobodniej znosić nieuniknione porywy wzajemnych rozczarowań, drobnych przykrości i subtelnych różnic, znaczy to że zaczyna powoli przekształcać się w miłość, która potrafi nawet godzić przeciwności. Znaki szczególne, dawniej postrzegane jako rysy i pęknięcia na wymarzonym ideale, teraz stają się geografią intymności, po której poruszają się zakochani z nieskrywaną radością. Od czasu do czasu, gdy fale uczuciowości znowu podnoszą się i piętrzą, potrafią zachować się jak szaleni kochankowie, jednocześnie nie tracąc kontaktu z rzeczywistością i z sobą nawzajem. Owszem, celebrują romantyczną kolację przy świecach, ale i wspólnie po niej sprzątają. Mają czas na wzajemną adorację, ale i na to, by sobie wyjaśnić różnicę zdań.