Mówi się, że grzechem naszych czasów jest zanikanie lub wręcz zanik świadomości grzechu. Czy jednak spotęgowana wrażliwość na grzech nie przyczynia się z kolei do globalnej niewrażliwości na ludzkie cierpienie? Tygodnik Powszechny, 15 listopada 2009
Rozważanie zacząć należy „od Adama i Ewy”. Klasyczny, jeśli nie najstarszy przykład naszej problematyki zawiera bowiem Księga Rodzaju. Zdekonspirowani przez Boga pierwsi rodzice winę za grzech składają bezceremonialnie na tego drugiego i na węża. Oto libretto tego dramatu: „Pan Bóg zawołał na mężczyznę i zapytał go: »Gdzie jesteś?«. On odpowiedział: »Usłyszałem Twój głos w ogrodzie, przestraszyłem się, bo jestem nagi, i ukryłem się«. Rzekł Bóg: »Któż ci powiedział, że jesteś nagi? Czy może zjadłeś z drzewa, z którego ci zakazałem jeść?«. Mężczyzna odpowiedział: »Niewiasta, którą postawiłeś przy mnie, dała mi owoc z tego drzewa i zjadłem«. Wtedy Pan Bóg rzekł do niewiasty: »Dlaczego to uczyniłaś?«. Niewiasta odpowiedziała: »Wąż mnie zwiódł i zjadłam«” (Rdz 3, 9-13).
Ten sposób ludzkich zachowań zasadniczo się nie zmienił; z łatwością cytować można przykłady z kolejnych epok, a dziś wystarczy włączyć telewizor, by zobaczyć i usłyszeć, jak – często prymitywnie – winę zrzucają na siebie nasi politycy, nie szczędząc sobie przy tym inwektyw, co nierzadko prowadzi ich nawet na salę sądową.
Kiedy przypadkiem przyłapuje się na gorącym uczynku dzieci, które coś przeskrobały, może się zdarzyć, że spontanicznie zawołają: „To nie ja, to on!”. Sztuka spychania winy na drugiego wymagała sporo treningu, aż w końcu w latach dojrzałych opanowaliśmy ją po mistrzowsku. Friedrich Dürenmatt, zmarły przed 20 laty szwajcarski dramaturg, wyrokuje, że w XX wieku nie ma już jakichkolwiek jednostek odpowiedzialnych; oni wszyscy „nie mogą za to” i tego nie chcieli. Bywa, że nawet przed sądem słusznie oskarżony idzie w zaparte, do upadłego utrzymując, że jest niewinny.
Człowiek na tronie Boga
Przybliżmy się do teologicznego naświetlenia sprawy. Rok 1755 stał się przełomową datą, z którą zaczęto wiązać wszelkie teologiczne interpretacje ludzkich kataklizmów. Lizboną, stolicą Portugalii, wstrząsnęło w owym roku potworne trzęsienie ziemi, które pochłonęło 80 tys. ofiar. Z miejsca pojawiły się komentarze w stylu: kara boska za grzechy. I z miejsca też zrodziło się pytanie, jak w obliczu takiej katastrofy usprawiedliwić wiarę w Boga wszechmocnego i zarazem dobrotliwego, który nie zapobiega takiemu nieszczęściu? Bóg, który dopuszcza cierpienie tej miary, nie jest Bogiem dobrym. Czy jednak Bóg niedobry może być jeszcze Bogiem? Albo też: dobry Bóg nie jest wystarczająco mocny, aby takiemu kataklizmowi zapobiec? A wobec tego: jak bezsilny Bóg może być Bogiem? Końcowy wniosek mamy pod ręką: „Jedyne usprawiedliwienie Boga brzmieć może tylko tak, że Bóg nie istnieje”.
Ale w tym punkcie zderzamy się z nieoczekiwanym paradoksem. Stanowisko opuszczone przez Boga przejmuje człowiek, który dumnie wznosi się na wyżyny Pana dziejów – z myślą, że zrobi to lepiej. Ludzki postęp – oto program, który ma wyręczyć Bożą Opatrzność.
Karol Marks głosił, że proletariat ma przyspieszyć postęp społeczny i ekonomiczny. Z drugiej strony wiemy już dzisiaj, że w pochodzie rosnącego postępu może się rozpanoszyć ludzkie cierpienie. Dumny ze swej dojrzałości człowiek zna siebie li tylko w roli twórcy; natomiast nie jest zdolny do spojrzenia na świat ze stanowiska poniesionych (i zadanych) ofiar. Zdobycze postępu przypisuje sobie, nie chce natomiast przyznać się do swoich porażek. Pierwotne uroszczenie, że heroldem postępu jest sam człowiek (a nie Bóg), przemienia się w głoszenie poglądu, że sprawcą kryzysu i porażek nie jest on, konkretny człowiek, lecz ktoś inny. Następuje szukanie winy u innych, których można nią obarczyć, a dla siebie szukanie alibi, próba ucieczki w gęstwinę zawirowań, w których winowajcy nikt nie wytropi.
Fryderyk Nietzsche wypowiedział pamiętne słowo, które parafrazuję: To zrobiłem ja, mówi mi moja pamięć. Tego ja zrobić nie mogłem – mówi moja duma i pozostaje nieubłagana. W końcu pamięć poddaje się i oto mamy przed sobą obraz człowieka, który zamierzał się przyznać, a który znów obstaje przy twierdzeniu, że to jednak nie on; dojrzały podmiot nagle sam siebie pozbawia dojrzałości.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.