Kiedy byłem w VIII klasie szkoły podstawowej, znalazłem się w Centrum Zdrowia Dziecka jako pacjent i tam poznałem wspaniałego człowieka – ks. prof. Józefa Gniewniaka, który przychodził i rozdawał nam cukierki (dostawał je z darów ze Szwecji). Nadźwigał się tych toreb, ale nam rozweselał słodyczami życie. Don BOSCO, 9/2008
Skąd Pana zainteresowanie dziećmi chorymi i pomysł Stowarzyszenia Przyjaciół Dzieci Chorych SERCE?
Stowarzyszenie było pomysłem młodzieży. Mieliśmy wtedy po 16-17 lat i chcielibyśmy robić „coś fajnego”. To nie była organizacja, ale grupa zapaleńców, którzy zdobyli adresy dzieci niepełnosprawnych i odwiedzali je. Po prostu spotykaliśmy się z nimi, jak kolega z kolegą. Zabieraliśmy je do teatru, do kina, na podwórko. To były czasy, gdy o niepełnosprawności się nie mówiło. Temat był wstydliwy, tych ludzi się nie pokazywało, a jeśli pojedyncze osoby znajdowały się na ulicy, to ludzie szeroko otwierali oczy. Kiedy w 1987 r. zrobiliśmy na świdnickim Rynku na Dzień Dziecka pierwszą imprezę dla dzieci niepełnosprawnych i pojawiło się prawie 40 wózków inwalidzkich, to ludzie zatrzymywali się, dziwiąc się skąd wzięli się tacy ludzie. Reakcja wówczas była taka, jakby państwo Gucwińscy przyjechali ze swoimi podopiecznymi. To był moment pokazania, że tacy ludzie w ogóle są, że też potrzebują uczestniczyć w życiu miasta i tym kulturalnym, i tym społecznym.
Ale skąd zainteresowanie akurat chorymi dziećmi?
Kiedy byłem w VIII klasie szkoły podstawowej, znalazłem się w Centrum Zdrowia Dziecka jako pacjent i tam poznałem wspaniałego człowieka – ks. prof. Józefa Gniewniaka, który przychodził i rozdawał nam cukierki (dostawał je z darów ze Szwecji). Nadźwigał się tych toreb, ale nam rozweselał słodyczami życie. Oczywiście spowiadał, udzielał komunii, rozmawiał – taki przyjaciel na oddziale. Starszy pan – miał już wtedy prawie 90 lat. Zaprzyjaźniliśmy się, utrzymywaliśmy kontakt listowny i kiedyś żartem zaproponował: „Jest was parę osób z Dolnego Śląska, które ze mną trzymają, może byście założyli fanklub księdza Gniewniaka?” Pomyślałem, że może fanklub niekoniecznie, ale robić coś podobnego, to byłoby „coś”. Nie mieliśmy dostępu do cukierków z darów, nie mogliśmy spowiadać, ale mogliśmy dać siebie. No i tak się zaczęło. Uzyskaliśmy adresy pierwszych dzieci, a później to już jeden polecał drugiego.
To były bardzo trudne czasy ze względu na to, że dzieci niepełnosprawne w ogóle nie wychodziły z domów. Dotarliśmy na przykład do 14-letniej wtedy Marty, która tylko raz w dzieciństwie opuściła swoje mieszkanie. Marta nie była osobą, która siedziała i czekała na pomoc. Kiedy odwiedziliśmy ją pierwszy raz z Adrianną – moją obecną żoną – to powiedziała nam, że nie potrzebuje tu żadnej „pomocy społecznej”. Musieliśmy ją długo przekonywać, że chcemy tylko z nią posiedzieć i pogadać, tak najnormalniej w świecie. Potem umówiła się z nami na następne spotkanie i tak trwa to ponad 20 lat. Teraz nie ma już oporów pokazywać się publicznie. Dla nas to było ogromne zaskoczenie, kiedy pojawiła się na wózku podczas naszego ślubu w świdnickiej katedrze. Dla niej wielkim wyzwaniem było w ogóle wyjść z domu. Zawsze ją namawiałem: „Spróbuj zacząć chodzić o kulach, mogłabyś próbować...” A ona niezmiennie odpowiadała: „Umówmy się, ty się urodziłeś, nauczyłeś chodzić i dla ciebie to jest normalne. Ja się urodziłam, nie nauczyłam się chodzić i dla mnie to też jest normalne, więc zostawmy ten temat”. No i trzeba było uszanować, że Marta nie chce chodzić.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.