Jung był niezwykle twórczym psychologiem i pełnym ciekawych pomysłów psychoterapeutą; często miał dobry i głęboki wgląd w tajniki wewnętrznego krajobrazu człowieka. Lecz jego wizjonerska metafizyka prowadzi w moim przekonaniu na niebezpieczne i szkodliwe manowce. Znak, 3/2007
Pokolenie kontrkultury pragnęło wprawdzie przemiany całego świata, ale do rewolucyjnego zbrojnego czynu na ogół nie było mu spieszno. Ludzie, którzy wchodzili w dorosłość w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, byli często przekonani, że chcąc przemienić świat, trzeba najpierw przemienić człowieka. Dlatego tak chętnie zwracali się ku medytacji, mistyce i orientalnej duchowości. Przemianie miały również służyć narkotyki, naturalne lub sztuczne substancje, których zażycie powodowało „rozszerzenie świadomości”. Te wszystkie praktyki na ogół zatrzymywały się na powierzchni życia i łatwo się degenerowały. Z medytacji i duchowości brano spektakularne zjawiska, pomijając ich religijny kontekst i odrzucając wiarę; narkotyczne eksperymenty przeradzały się w sztukę dla sztuki, której patronowali bogowie czystej rozkoszy. Ludzie pokolenia kontrkultury często okazywali się nieodpowiedzialni, zapatrzeni w siebie i niedojrzali. Lecz przemiana świadomości, choć wątpliwej próby, stanowiła ich pomysł na życie. W ten właśnie pomysł znakomicie wpisywał się Jung i jego koncepcja indywiduacji.
Oferowała przemianę, otwierała drogę prowadzącą do pełni człowieczeństwa i realizacji całego ludzkiego potencjału. Nie miała nic wspólnego z religijną tradycją chrześcijaństwa czy judaizmu, które w oczach i Junga, i pokolenia kontrkultury nieodwołalnie zbankrutowały. Była naukowa – przynajmniej w swoich roszczeniach – lecz wolna od rygorystycznie scjentystycznej postawy reprezentowanej choćby przez Freuda. Była empiryczna, lecz daleka od determinizmu; była wynikiem psychologicznych badań i odżegnywała się od metafizyki lub teologii. Nie zatrzymywała się na życiu seksualnym, lecz obejmowała całe ludzkie doświadczenie, włącznie z mitami, symbolami i zjawiskami paranormalnymi. Była wezwaniem do wolności; w procesie indywiduacji człowiek przecież nie służy żadnemu Bogu, lecz sobie. Słowem, była skrojona na potrzeby zeświecczonego, pozbawionego duchowej busoli pokolenia, złaknionego przemiany i duchowej realizacji, lecz nieufnego wobec religii i wiary. Religijna tradycja oparta na wierze i służbie Bogu budziła nie tylko jego niechęć, lecz szyderstwo.
Kiedy na samym początku lat siedemdziesiątych znalazłem się na emigracji, pewien znajomy Amerykanin, długowłosy i bosonogi, powiedział mi z błyskiem w oku: „Jung jest najbardziej psychodelicznym myślicielem wszechczasów”. Spojrzałem na niego zdumiony. Nie pasowało mi to określenie do człowieka, którego nazwisko wymienialiśmy w Polsce pełnym szacunku szeptem i którego Dzieła zebrane, długi rząd opasłych brązowych tomów, oglądałem z zapartym tchem w jednej z londyńskich księgarń. Jung wydawał mi się trudny, elitarny i niedostępny długowłosej braci. Nie miałem racji. Myśl Junga nie była wprawdzie łatwa i mało kto spośród złotej psychodelicznej młodzieży przeczytał i zrozumiał kilkanaście tomów jego dzieł. Ale w swoim wymiarze parareligijnym była młodym, zbuntowanym ludziom dostępna i nie budziła wątpliwości; trafiała do ich dusz niczym objawienie, pobudzając entuzjazm i zachwyt. Nie podzielałem tego zachwytu, choć podzielałem entuzjazm. Koncepcja indywiduacji wydawała mi się ze wszech miar sensowna, lecz by ją przyjąć, by w nią „uwierzyć”, potrzebowałem dużo więcej czasu i namysłu. Tymczasem odłożyłem ją na półkę i nie zaprzątałem sobie nią głowy. Była otwartą możliwością, do której chciałem kiedyś wrócić. Musiało minąć wiele lat, musiało na moim umysłowym horyzoncie pojawić się wiele innych myśli, musiałem też wiele przeżyć, by nadszedł czas na namysł, który zaowocował przewartościowaniem wartości niejednej Jungowskiej koncepcji. Ale o tym za chwilę.