Jung był niezwykle twórczym psychologiem i pełnym ciekawych pomysłów psychoterapeutą; często miał dobry i głęboki wgląd w tajniki wewnętrznego krajobrazu człowieka. Lecz jego wizjonerska metafizyka prowadzi w moim przekonaniu na niebezpieczne i szkodliwe manowce. Znak, 3/2007
Do pełni było mi wprawdzie daleko, ale otworzył się przede mną nowy świat, pełniejszy, bogatszy i głębszy. Był to świat ludzkiej duszy, świadomej i nieświadomej, był to również świat religii, mitów i duchowych nauk, które wymykały się wprawdzie mojej wierze, ale kusiły poznaniem. Nieraz ogarniały mnie wątpliwości; nie do końca zrozumiałe koncepcje kładły się cieniem na mojej spragnionej prawdy młodzieńczej duszy, ale podążałem dalej. Wędrówkę utrudniały niejasne i pokrętne myśli Junga, ułatwiała zaś jego osobowość przebijająca się przez trudne wywody i zdania. Choć go osobiście nie znałem, czytając książki oraz słuchając wykładów i relacji Jerzego Prokopiuka, miałem wrażenie, że obcuję z duchem „starego mędrca” lub przynajmniej z jego częściową emanacją. Kiedy więc później natrafiłem na króciutki portret Junga skreślony przez Eliadego, poczułem znajomy mi klimat. „Po pół godzinie rozmowy – mówi Eliade w Próbie labiryntu – miałem wrażenie, że słucham chińskiego mędrca lub starego wieśniaka ze wschodniej Europy, zakorzenionego jeszcze mocno w Ziemi-matce, a jednocześnie żyjącego blisko Nieba. Byłem zafascynowany prostotą jego sposobu bycia, jego spontanicznością, erudycją i humorem” [1].
Ja też byłem zafascynowany, choć nie prostotą, ale głębią myśli, szerokością horyzontów i mądrością, która zdawała się obejmować ziemię i niebo. Niemniej od czasów „Temenosu” i zachłyśnięcia się Jungiem wracałem do niego dość rzadko. Pozostał jednak trwale w mojej świadomości (a może nawet nieświadomości), był znakiem i patronem wędrówki, którą prędzej czy później chciałem podjąć. Był również intelektualnym układem odniesienia. Za każdym razem gdy zaglądałem do nowej i ciekawej książki, sprawdzałem, czy Carl Gustaw Jung wymieniony jest w indeksie. Jeśli był, książkę uznawałem za godną uwagi. Tymczasem nie miałem szczególnej ochoty zagłębiać się w jego mitografię czy symbolologię; nadal wydawały się trudne. Wolałem Eliadego, Campbella czy Gravesa. Pisząc pracę doktorską, miałem do czynienia z bogatym materiałem mitologiczno-symbolicznym i dużo musiałem na ten temat przeczytać. Jung jednak nie wydawał mi się szczególnie pomocny. Poza tym zaczęły się już lektury książek w ściślejszym rozumieniu słowa religijnych i teologicznych. Fascynowało mnie przede wszystkim chrześcijaństwo, ale interesowałem się również judaizmem, islamem i buddyzmem. Tu też Jung nie wydawał się szczególnie przydatny. A jego rozważań czy teorii czysto psychologicznych czy psychoterapeutycznych po prostu nie potrzebowałem.
Minęło wiele lat. Nadszedł okres burzy i naporu właściwy dla wieku średniego, zaczęły się różne kłopoty psychologiczne. W głowie wirowały pytania na temat własnego życia i życia bliskich mi
ludzi. Sięgnąłem wtedy po Junga, a właściwie po liczne prace dotyczące nie tyle samej myśli Mistrza, co jej zastosowań do ludzkich problemów. Czytałem dużo, nieco chaotycznie, ale intensywnie, niemal bez przestanku. Pochłaniałem coraz więcej i więcej książek, pobudzany poczuciem, że z każdą kolejną lekturą coraz lepiej rozumiem życie. Czytałem o duszy kobiety i mężczyzny, o miłości i cierpieniu, o animie i animusie, o roli mitu w życiu współczesnego człowieka, o greckich bogach jako elementach naszego wnętrza, o świętym chaosie, kryzysie połowy życia, o solarnym i lunarnym sumieniu, o roli świadomości w rozwoju jednostki ludzkiej, o cieniu i chrześcijańskim archetypie, o przemianach obrazu Boga, o śmierci i odrodzeniu, o snach i o procesie indywiduacji. Odkryłem dwóch znamienitych kontynuatorów myśli Junga: Ericha Neumanna, autora słynnej pracy o Wielkiej Matce, i Jamesa Hillmana, nieortodoksyjnego i trochę nieposłusznego ucznia, twórcę tak zwanej psychologii archetypalnej. Ten ostatni przypadł mi szczególnie do smaku i przeczytałem prawie wszystko, co napisał. Od Junga wydał mi się bardziej realistyczny i mniej utopijny. Nie porywał się na zdobycie pełni, nie dążył do indywiduacji, nie miał skłonności mistycznych. Doceniał ogromną wagę negatywnych przeżyć w życiu człowieka, na przykład rozczarowania, i kładł wielki nacisk na rolę wyobraźni. Psychoterapii wyznaczał rolę znacznie skromniejszą niż Jung, nie szukał w niej zbawienia i nie czynił z niej religii.
Wszystkie te lektury dawały mi zrozumienie tajników ludzkiej duszy i jej ukrytych motywacji, pozwalały lepiej poruszać się w życiu. Mimo to nie mogłem powstrzymać uczucia, że czytając fascynujące prace uczniów Junga, obcuję z pięknymi mitami i baśniami, które wprawdzie wydobywają na światło dzienne rzeczywistość naszej duszy, ale nie do końca. Ile razy próbowałem dopasować te mityczne schematy do znanych mi sytuacji życiowych i ich bohaterów, tyle razy trafiałem w sedno i jednocześnie nie trafiałem, czułem smak i sukcesu, i porażki. Te schematy pasowały przecież do ludzkich doświadczeń, a zarazem nie pasowały; dotykały istoty moich kłopotów i problemów moich bliskich, a zarazem wydawały się nieco wydumane, „zrobione z mgły i atramentu”, jak mawiał Miłosz. Powstrzymywałem się jednak od ostatecznych sądów, składając moje wątpliwości na karb ignorancji i braku psychologicznego czy psychoterapeutycznego doświadczenia. Czyż nie porywałem się z motyką na słońce? Pozostała mi jednak z tamtych lektur i wewnętrznych zmagań pamięć przeżycia cienia, który zakrywał prawdę; nie mogłem jej dotknąć, nie mogłem nawet dojść do niej, choć tak bardzo byłem jej spragniony. Czy ten cień emanował z niejasnych i nazbyt baśniowych koncepcji samego Junga, czy też z niedostatków mojej mądrości i wiedzy – nie byłem pewien. Poczucie niedosytu jednak pozostało, choć w sumie nauczyłem się wiele i ani przez chwilę nie żałuję tamtej dojrzałej już „jungowskiej przygody”.
[1] Mircea Eliade, Próba labiryntu. Rozmowy z Claude-Henri Rocquetem, przełożył Krzysztof Środa, Warszawa 1992, s. 176.