W centrum tego świata – który choć na parę godzin objawia się nam w wigilię Bożego Narodzenia – jest kobieta. Żona, matka, babcia, siostra, narzeczona. Ona przynosi łagodność i nawet jeśli nie pojednanie, to przynajmniej jego złudę. Znak, 12/2008
Choinka w tropikach
Ileż w swym dość już długim życiu doświadczyłem mniej lub bardziej egzotycznych Wigilii poza krajem i krajowym tradycyjnym ciepełkiem. Pierwsza była – jeszcze w gierkowskich latach 70. – w Kua la Lumpur, stolicy Malezji, wtedy mieście dość płaskim, choć już nowoczesnym, doświadczającym pierwszych symptomów cudu gospodarczego południowoazjatyckich „tygrysów”. Kraj islamski, ale zgodnie z dobroduszną i trochę leniwą tradycją tego tropikalnego regionu tolerancyjny, pozwalający wszystkim – bez czepliwej zasadniczości – kultywować, jakie chcą tradycje lub wierzenia.
Ma na to wpływ liczna chińska mniejszość konfucjańska bądź buddyjska, obrotniejsza od nieruchawych Malajów zarówno w ciężkiej pracy, jak handlu i biznesie. Najbardziej szokująca dla Polaka w tym wielokulturowym azjatyckim tyglu była kompletna obojętność na bożonarodzeniową tradycję.
Sprowadzane gdzieś z północy choinki widoczne tylko w paru hotelach przyjmujących gości z dalekiego świata albo w prywatnych domach niezbyt licznych Europejczyków. Miejscowi nic nie mieli przeciw świętu białych ludzi; zagadnięci uśmiechali się – swoim zwyczajem – szeroko, ale nie pojmowali naszej tradycji ani też zbytnio ich ona nie interesowała.
Z osobliwości miasta zapamiętałem monumentalny pomnik zwycięstwa nad komunizmem wystawiony przez miejscowych władców dla upamiętnienia pokonania przez siły rządowe pustoszącej kraj na przełomie lat 40. i 50. lewackiej partyzantki, wspieranej na odległość przez Chiny, a na miejscu przez chińską biedotę. Zabłąkany przybysz z PRL-u, fotografowałem tę ogromną instalację jak zakazany owoc, wykazując przy tym kompletną ignorancję wobec powikłanych dziejów i tradycji miejscowych – zupełnie jak tamtejsi ludzie wobec naszych.
Zupełnie inaczej było z górą ćwierć wieku później w niedalekiej i równie egzotycznej Tajlandii. Przede wszystkim Bangkok – który zapamiętałem z mojej pierwszej podróży jako miasto parterowe, marne i zakurzone – stał się metropolią pełną światowego blichtru i strzelistych wieżowców. Tutaj już na długo przed świętami świecą się i zielenią przybrane pięknie choinki, w domach towarowych rozpoczyna się – zupełnie jak u nas, a wcześniej w USA – festiwal wyprzedaży, promocji i fikcyjnie obniżanych cen.
Choinki stawiają sobie w domach także buddyści, co im zupełnie nie przeszkadza w zapalaniu kadzidełek w świątyni i składaniu ofiar z owoców lub ryżu przed posążkami opiekuńczych duszków albo i samego pogodnie uśmiechniętego Oświeconego. Ten trochę tajemniczy uśmiech znamionuje nie tylko ducha buddyzmu, ale i stosunek do wszelkich innych religii lub tradycji.
– Ja też jestem chrześcijanką! – pochwaliła się parę dni przed świętami moja
miejscowa sekretarka zatrudniona w polskiej ambasadzie, pewnie dlatego, że zachodnia religia staje się modna w snobistycznych kręgach tutejszych jako wyraz
przynależności do kosmopolitycznej kultury.
– Ale jakiego wyznania? – spytałem niestosownie. – Katoliczką, protestantką?
– Nie wiem… – odparła stropiona Kum.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.