W centrum tego świata – który choć na parę godzin objawia się nam w wigilię Bożego Narodzenia – jest kobieta. Żona, matka, babcia, siostra, narzeczona. Ona przynosi łagodność i nawet jeśli nie pojednanie, to przynajmniej jego złudę. Znak, 12/2008
Wsłuchajmy się jednak w ten sens, który zstępuje ku nam w dniach, kiedy ludzie zapalają światła na choinkach i gromadzą się przy wigilijnych stołach. To nie porażająco piękna w swym niszczycielskim bezmiarze masakra jak u Jarosława M. Rymkiewicza, to nie pompatyczna pyszałkowatość „genetycznego patriotyzmu” i dobrego urodzenia jak w Eseju o duszy polskiej Ryszarda Legutki, to wzywa nas kraina łagodności, w której nie chodzi o to, aby kogokolwiek pokonać i poniżyć, ale by usiąść razem, cieszyć się sobą i porozmawiać o tym, co łączy, albo, jak powiadał pewien niemodny dziś polityk: „jak Polak z Polakiem”.
W tej krainie rządzą nie wojownicy, ale kobiety z Matką Boską na czele; tu się nie wchodzi z bojowymi totemami, nawet jeśli ma to być bój na przeplucie. W tej krainie nie ma lepszych, tych, co dorastali na właściwych podwórkach i wynieśli z domu właściwe wartości – wszyscy są jednakowo godni tego samego ciepła i wspólnej akceptacji: menel, kmiotek, ocalały z historycznych nieszczęść arystokrata i szemrany nowobogacki, nawet tirówka.
W tej krainie jest miejsce nawet dla sędziwego generała Jaruzelskiego, choć nie znosi to mojej dlań odrazy jako polityka marnego, tchórzliwego, który nie sprostał największemu wyzwaniu swego życia, chociaż w ostatnim akcie historycznego dramatu potrafił zachować się przyzwoicie. Nie jest to bynajmniej bożonarodzeniowa złuda, która rozwieje się wraz z wyrzuceniem za okno odartej ze świecidełek choinki. To jest wybór, nie tylko moralny, ale i polityczny.
Przecież bez mała dwadzieścia lat temu zamiast krwawego spektaklu wybraliśmy spotkanie. Prawda, że bywamy podli, ale kierowani tym właśnie sensem w większości jakoś się dźwigamy, staramy się być lepsi, czasem nawet wznosimy się bardzo wysoko. Najlepszym przykładem jest Lech Wałęsa, niegdyś zahukany robol z zapadłej wsi wrzucony we wrzący tygiel stoczni, którego sprytni esbecy omotali, by przez chwilę był „Bolkiem”, który jednak urósł, zrzucił więzy, poprowadził naród do obalenia opresyjnego ustroju.
Dlatego mitem założycielskim wolnej Polski powinna na zawsze pozostać Solidarność, ale ta dawna, która poważnie traktowała słowa świętego Pawła: „jeden drugiemu ciężary noście”, a nie ta dzisiejsza, która rozpycha się o przywileje dla silniejszych i głośniej krzyczących, o apanaże dla związkowych macherów. Ale zaraz obok niej doszczętnie już zapomniany Październik 1956, pierwszy z politycznych kryzysów PRL-u, kiedy nie sięgnęliśmy – wzorem dawnych powstańców – po broń, wykazaliśmy umiarkowanie i zdolność osiągania tego, co w danych warunkach możliwe. Wobec takiej siły moc truchleje, jak powiada najpiękniejsza z kolęd. I jeszcze nieraz struchleje na pewno.
To prawda, że kompromis – z samej swej istoty zgniły i nieraz frustrujący – jest ceną za ewolucję. Tak jak ceną za rewolucję jest krew. Krew bywa smarem historii, nieraz przyśpiesza jej bieg znacznie radykalniej niż rokowania. Ale należy do innego świata niż Ten, który zstępuje do nas w blasku choinki. Przecież mogliśmy pójść inną drogą i wybrać inny mit założycielski, tak jak dawna Jugosławia; jakże piękną, straszną i wiekopomną mielibyśmy wtedy masakrę! Powstańców wypada czcić, palić znicze na ich grobach, ale nie wypada ich naśladować.
*****
JERZY SURDYKOWSKI, pisarz, publicysta, obieżyświat. Wydał m.in. powieść S.O.S i tom esejów filozoficznych Wołanie o sens.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.