Nie tylko Kilimandżaro

Sześć dni wspinali się na afrykańską górę, walcząc z własną słabością i ograniczeniami. Zmagali się z bólem mięśni, brakiem tlenu, pyłem wulkanu. Dziewięć niepełnosprawnych osób szło razem, ale jednocześnie każda z nich zdobywała własny szczyt. Magazyn Familia, 1/2009



Dali nam obiad, co postawiło mnie trochę na nogi. Potem położyłem się znowu. Obudziłem się o 21.00 i poczułem, że wszystko miałem lodowate: nogi, stopy, palce. Krążenie zaczęło mi odmawiać posłuszeństwa, trząsłem się z zimna. Włożyłem na siebie wszystko, co miałem: polar, goreteks, spodnie, kurtkę, czapkę, rękawiczki i nadal było mi strasznie zimno.

Wszyscy dalej spali, a ja pomyślałem, że jak za chwilę nie wejdę na szczyt, to później nie dam rady. Ale kiedy wstałem i się przeszedłem, tak aby nikogo nie obudzić, jakoś dotrwałem do 23.00. Wtedy razem z innymi napiłem się herbaty, zjadłem ciasteczko i o 24.00 wyruszyliśmy. Mieliśmy przed sobą około 8 godzin wędrówki”.

Obiecali sobie, że będą się nawzajem motywować. Mimo zmęczenia, które wywoływało nieporozumienia w grupie, nadal trzymali się razem. Angelika Chrapkiewicz, jak obiecała, nie raz była czyimiś rękami i oczami, Katarzyna Rogowiec – nogami, Jan Mela wspierał innych optymizmem. Krzysztofowie, choć o kulach, nadawali marszowi odpowiedni rytm. Z każdą godziną sił im ubywało.

Chwila na szczycie

Zimno, choroba wysokościowa, rozrzedzone powietrze i wysiłek robiły swoje. A jednak wszyscy trwali w postanowieniu, że dotrą na szczyt.

„Ostatni odcinek wędrowaliśmy po żużlu wulkanicznym potężną stromizną do góry. Tu trzy kroki stanowiły taki wysiłek, jakby biegło się w maratonie, tak rozrzedzone było powietrze. Walka z kamieniami i pyłem była mordercza, ale wiedziałem, że idę na szczyt dla mojej małżonki i córeczki, i że one czekają na mnie tam, na dole.

Powiedziałem sobie: «Boże, słuchaj, choćby mnie mieli na barkach wnieść, to ja tę górę zdobędę». Kiedy doszedłem do 5600 m, pojawiło się zwątpienie. Przede mną były ogromne głazy. Mój pomocnik nie wiedział, jak mnie przez te kamienie przeprowadzić. «Ja też nie wiem, ale nie poddam się tak łatwo!» – zapowiedziałem.

Wreszcie jeden z czarnych przewodników doprowadził mnie, asekurując, nad grań krateru Gillman’s Point (5685 m n.p.m.). Okrążaliśmy go przez prawie dwie godziny, by dojść do Uhuru Peak, czyli najwyższego punktu Kilimandżaro. Trzeba było iść raz w górę, raz w dół. Szedłem z największym trudem, problemy z oddychaniem bardzo dawały mi się we znaki. Pilnowałem się, by oddychać głęboko i równo, ale przypominało to raczej łapanie powietrza, jakby się było rybą wyciągniętą z wody.

Od pięciu tysięcy metrów człowiek się nie poci, nie czuje zgrzania ani zmęczenia, skupia się tylko na tym, by oddychać. Po kilku krokach dostaje się zadyszki, a jak się usiądzie i napije ciepłej herbaty, wszystko się wyrównuje, ale na chwilę. Nie wiem, jak to zniosłem. A kiedy dotarłem na szczyt, zacząłem się zastanawiać, że co z tego, że wszedłem, skoro jeszcze większa golgota czeka mnie przy zejściu.

Schodziłem pomału z czarnym przewodnikiem. Kiedy wreszcie poczułem normalne powietrze i podłoże, emocje we mnie puściły i popłakałem się, mimo że jestem twardy chłop” – przyznaje Łukasz Żelechowski. Krzysztof Gardaś potwierdza relację Łukasza: „Na szczycie nie było nawet czasu, aby pomyśleć o rodzinie. To krótka chwila. Spojrzenie wokół. Zdjęcia dla sponsorów. Nie można tracić energii, bo przed tobą jest jeszcze trudniejsze zejście. Im szybciej człowiek zejdzie, tym więcej ma energii. Ta wysokość wyniszcza organizm”.



«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...