Sześć dni wspinali się na afrykańską górę, walcząc z własną słabością i ograniczeniami. Zmagali się z bólem mięśni, brakiem tlenu, pyłem wulkanu. Dziewięć niepełnosprawnych osób szło razem, ale jednocześnie każda z nich zdobywała własny szczyt. Magazyn Familia, 1/2009
Kiedy kompletowałam do tej wyprawy grupę osób niepełnosprawnych, wskazałam tych, którzy według mnie mają w sobie nieprawdopodobną siłę. Mimo trudnej sytuacji zdrowotnej, wszyscy już swoje Kilimandżara zdobywali. Pomyślałam, że dojdą, bo są pełni wiary w siebie i radości, dawno odbili się od cierpienia, załamania mają za sobą. Nikt z nich nie odmówił. Wszyscy chcieli iść.
To był ich świadomy wybór” – opowiada, nie kryjąc wzruszenia, Anna Dymna, prezes Fundacji „Mimo Wszystko”, organizatora projektu Kilimandżaro 2008. W ten sposób dziewięciu niepełnosprawnych, którzy wcześniej się nie znali, razem zmierzyło się z afrykańską górą. Wielu z nich tę wyprawę zadedykowało swoim rodzinom.
Wózek w buszu
Przeciwności mnożyły się przed nimi od samego początku. Najpierw okazało się, że samolot, którym mieli lecieć do Amsterdamu, nie wystartuje na czas, a jego opóźnienie mogło spowodować, że uczestnicy wyprawy nie zdążą na kolejny lot, z Amsterdamu do Kenii. Na szczęście się udało i po 9 godzinach wylądowali w Nairobi. Jednak nie był to koniec trudności.
Pierwszego dnia wspinaczki wyruszyli autobusem do Parku Narodowego. Po drodze pojazd zawadził o kabel. Z dachu spadły wózki alpejskie Angeliki Chrapkiewicz i Piotra Truszkowskiego oraz rower Jarosława Roli. „Rower mocno się nie uszkodził, jeden wózek udało nam się naprawić, ale drugi nie nadawał się już do użytku – wspomina Łukasz Żelechowski. – Jednak Opatrzność Boża czuwała nad nami, w buszu znaleźliśmy doskonały, nieużywany wózek. To było niesamowite”.
Zaczęli atakować szczyt o godzinie 15.00. Podłoże wulkaniczne okazało się bardzo trudne do przejścia. Najciężej było pokonać ten odcinek osobom poruszającym się o kulach. Krzysztof Głombowicz przeszedł mały kryzys, walcząc z zapadającymi się co krok kulami. Mimo to szedł dalej, aż dotarł do obozu.
Sprawdził się rower Jarosława Roli. „Nie miałam świadomości, że przez wiele godzin będziemy wędrować w tufie wulkanicznym, czyli rodzaju piasku wulkanicznego, który unosi się wszędzie wokół. Przeszkadza w oddychaniu, ma się go pełno w ustach, na skórze, w butach, na spodniach, wszędzie. To nieprzyjemne, a dodatkowo brodzenie w tej pylącej nawierzchni niezwykle utrudnia marsz” – opowiada Katarzyna Rogowiec.
„Od początku trudne okazało się dla mnie radzenie sobie z przyziemnymi rzeczami, takimi jak choćby toaleta, którą była zwykła dziura w ziemi” – przyznaje Angelika Chrapkiewicz. Miejscowi przewodnicy starali się podsycać śpiewem dobre nastroje uczestników. Zaczęli od piosenki o Kilimandżaro.
Ostatecznie o godzinie 20.00 uczestnicy dotarli w komplecie do Marangu Gate-Mandara Hut na wysokości 2700 m n.p.m. Pierwsze zmagania były już za nimi. Kładąc się spać, mieli przed oczyma twarze bliskich. Łukasz Żelechowski tęsknił za żoną i córeczką, którym dedykował tę wyprawę.
Góry weryfikują wszystko
Z każdym następnym metrem wspinaczka była trudniejsza. Drugiego dnia maszerowali od 5.30. Zmęczenie zaczynało się dawać we znaki wszystkim. Kolejny odcinek drogi między 2700 a 3700 m n.p.m. uczestnicy wyprawy rozpoczęli od podziału na grupy.
W pierwszej znalazł się Krzysztof Gardaś z Łukaszem Żelechowskim i Jackiem Grzędzielewskim, dyrektorem firmy sponsorującej wyprawę, który stał się „oczami” Łukasza. Krzysztof Głombowicz został z tyłu. Poważnie obtarł nogę i każdy krok sprawiał mu ból.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.