Niezależnie od tendencyjności Myśliwskiego – nie wiem, czy słusznie mu ją przypisuję, jest ten autor rzecznikiem zdecydowanie pesymistycznej wizji ludzkiej kondycji. I twierdzę – jemu wolno. Jego pesymizm ma artystyczną konstrukcję, pewną doskonałość formalną, kreuje narracje tragiczne. A to co innego zgoła niż biadolenie. Więź, 2/2007
Brnę przez prozę Wiesława Myśliwskiego. Wielki, ale nie taką wielkością, jaka sercu mojemu miła, inteligentny, ale tą inteligencją, która budzi u mnie cień podejrzenia. Przez to, żem w tych książkach nie rozkochany, tym głębiej i uczciwiej staram się je zrozumieć, czytam ostrożnie i uważnie. Zaczęło się więc tak – pod choinkę dostałem „Traktat o łuskaniu fasoli”. Zaciekawiła mnie od razu ta sceneria wsi, która przestała być wsią, stała się terenem rekreacyjnym dla pobliskiego miasta. Dopiero co wędrowałem przez podkrakowskie wsie Bolechowice, Modlniczka, Zabierzów, oglądałem domy, jakie pobudowali przyjaciele wśród umierających ze starości sadów. W „Traktacie…” rozmowa bez końca. Monologujący supernarrator i jego tajemniczy słuchacz. Opowieść o świecie mordującym kolejnych proroków dobra – po kolei – zwiastujący piękno nauczyciel muzyki, zwiastująca miłość kelnerka ze stołówki, zwiastujący przyjaźń i sztukę magazynier-saksofonista. Zamęczeni, unicestwieni. Nie dokończyłem „Traktatu…”, gdy wkroczyła moja córka. Od szkoły podstawowej nie zauważyłem, aby cokolwiek czytała, ale jak okazja, to dowiadujemy się, że przeczytała co trzeba.
– Nie możesz tego czytać, jeśli nie czytałeś „Nagiego sadu” – przyniosę ci – powiedziała.
„Nagi sad” był w PIW-owskim wydaniu, paskudnie drobnym drukiem, w jednej oprawie z „Pałacem”. Zapadłem więc w supermonolog „Pałacu”, bo on otwierał tom. Zachwycałem się obrazami i słownikiem, dławiąc się zarazem gadulstwem, zapadając w niepewność – po co to tak napisane?
Inteligencka moja rodzina ma chłopskie korzenie, zawsze byli bliżsi czy dalsi kuzyni na gospodarce – jedni w Wielkopolsce, drudzy nad Wieprzem i Tyśmienicą. Wieś była w opowieściach babci, której zręczność w robieniu koronek pozwoliła wyjść z chłopskiej chałupy i wybić się na lubelską kupcową. Powinienem więc chyba czuć jakąś bliskość do Myśliwskiego i jego owczarza majaczącego nieskończone wizje pałacowej wielkopańskości. A tu nic. Nie w tę wizję relacji dworu i wsi byłem wszczepiony. Bo u Myśliwskiego dwór to tylko źródło poniżeń, cierpień, wyzysku, pałac to gniazdo pychy, fałszu, cynizmu, pogardy.
Babcia opowiadała – z dworu pożyczało się książki. Mama opowiadała – jak się urządzało obóz harcerek, zawsze dostało się z dworu słomę do wypchania sienników, a w niedzielę prosili do parku – był wtedy kocioł kakao z pianką i ciepłe jeszcze rogaliki. A potem – znów mama opowiadała – kiedy jako studentka medycyny w Poznaniu zjeździła Wielkopolskę wzdłuż i wszerz, przeważnie na dworcu była bryczuszka z majątku, rzadziej dwukółka lub wasąg od sołtysa. A po wykładzie obiad we dworze, nocleg, często interesujące rozmowy czy koncert w salonie. Ja sam pamiętam zresztą te „wielkopolskie hrabinie” już jako dumne biedaczki wypędzone przez Niemców ze swoich siedzib, ograbione. Podczas wojny odnajdywały mamę w Lublinie, czasem zatrzymywały się dłużej w naszym nieprawdopodobnie zagęszczonym mieszkaniu bez wygód. Nie lubiliśmy tego, bo to oznaczało zdwojoną dawkę „grzeczności”. One dalej były wzorami i sędziami manier i obyczaju.
«« | « |
1
|
2
|
3
|
»
|
»»