Niezależnie od tendencyjności Myśliwskiego – nie wiem, czy słusznie mu ją przypisuję, jest ten autor rzecznikiem zdecydowanie pesymistycznej wizji ludzkiej kondycji. I twierdzę – jemu wolno. Jego pesymizm ma artystyczną konstrukcję, pewną doskonałość formalną, kreuje narracje tragiczne. A to co innego zgoła niż biadolenie. Więź, 2/2007
W kwietniu i maju 1944 roku Lublin znalazł się w zasięgu bombowców z czerwonymi gwiazdami. Wysłano nas z ciotką w lasy, do majątku Chojny, to już dzięki akowskim powiązaniom. I ja sześcioletni zobaczyć mogłem jeszcze dwór jak z „Pamiątek Soplicy”, jak z Grottgera. Panie szyły mundury, haftowały sztandary, jadało się na srebrze i porcelanie – a trafiliśmy na sezon szparagów. We dworze działała jakaś podchorążówka, obaj z bratem podglądaliśmy lekcje strzelania za zabudowaniami folwarcznymi. Jakże zazdrościliśmy młodzieńcom w bryczesach i oficerkach. Był trzeci maja chyba, gdym widział w alei starych topól defiladę partyzanckiej konnicy. Z nieba, jak pociski, waliły się na jeźdźców i konie tysiące chrabąszczy. W środku sezonu szparagów, gdy już czułem się swój w Chojnach, przyszedł sygnał alarmu. Zapakowano nas w chłopską furmankę i świtem odesłano do Lublina. Na parę dni, bo front był blisko. Następnym miejscem schronienia była wieś Turka pod Lublinem, chałupa z polepą zamiast podłogi, a także wykopana w obejściu ziemianka, kiedy coś na nas waliło.
A potem – już przez całe życie towarzyszyło mi czytanie pamiętników ziemiańskich i inteligenckich umacniających mit dworku i dworu jako miejsca początku, źródła postaw inteligenckich, postaw społecznej służby, patriotycznego obowiązku. O głupocie, zdradzie, okrucieństwie nie milczano w tych pamiętnikach – ale wyczuwałem, gdzie nurt wielki, gdzie błoto przybrzeżne. Dwa tomy Wojciecha Wiśniewskiego – „Ostatni z rodu” i „Pani na Berżenikach” czytałem, gdy miałem już za sobą współpracę z Zanami, Wielowieyskimi, Dzieduszyckimi w KIK-u i „Przymierzu rodzin”.
„Pałac” czytałem więc jako czarną baśń, poemat prozą, zakorzeniony w krytycznym spojrzeniu na dwór Żeromskiego i Gombrowicza, ale groźny, bo niesprawiedliwy, budujący chłopskiej krzywdzie barokowe castrum doloris, a w swojej czarno-białej schematyczności za bardzo mi przypominający materiały propagandowe przodującej siły. Nie o to przecież chodziło wirtuozowi – Myśliwskiemu. Uwierzyć w „Pałac” to rozgrzeszyć wszystko, co stało się z rodzinami ziemiańskimi w epoce stalinowskiej, pochwalić barbarzyństwo wdeptujące w gnój i rozkradające zbiory, biblioteki i archiwa. W „Nagim sadzie” jest zresztą scena, w której wiejski nauczyciel bez żadnych moralnych oporów bierze udział w rabunku dworu. Wstydzi się tylko, że wynosi książki, a nie bierze mebli, kafli z pieców, desek z podłóg. I ziemi. Jednak „Nagi sad”, trzy lata wcześniejszy od „Pałacu”, to inna, ważniejsza i poważniejsza książka, mniej popisowa formalnie, głębiej zadumana. Jest w niej nuta faulknerowska, ale przede wszystkim głębokie, wielowarstwowe pytanie o istotę ojcostwa. Nie sądzę, aby miał Myśliwski poczucie, że podejmuje w jakiś sposób polemikę z gombrowiczowską tezą o wyższości "Synczyzny" nad Ojczyzną – alem tego inaczej czytać nie umiał, jak poprzez tę antytezę. Ojciec bohatera „Nagiego sadu” niepiśmienny biedniak, urasta do roli bohatera mitycznego. Scena, gdy wysiłkiem woli ojciec powstrzymuje zalewającą gospodarstwo powódź, to już pełna monumentalizacja, zrobiona jednak nie z socrealistycznym zadęciem, ale z psychologiczną wrażliwością, rozedrganą i drobiazgową, mnożącą pełne ekspresji obrazy. Skończyłem tamte dwie książki, pamiętam o ich historycznych kontekstach, bo to lata 1967 i 1970, teraz wrócę do „…łuskania fasoli”. Nie miałem zamiaru rozpisywać się tak o lekturach, chciałem je tylko przytoczyć jako przykład świadomego gospodarowania w przestrzeni symbolicznej. Niezależnie od tendencyjności Myśliwskiego – nie wiem, czy słusznie mu ją przypisuję, jest ten autor rzecznikiem zdecydowanie pesymistycznej wizji ludzkiej kondycji.