Kwiat alchemii

Brak komentarzy: 0

Jan Subart

publikacja 09.08.2009 21:31

Pamiętacie Liban? Utrzymującą się od dłuższego czasu niestabilną sytuację wewnętrzną? Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które zaleca powstrzymanie się od wyjazdów do tego państwa do czasu pełnej normalizacji? Komunikat przestał obowiązywać w czerwcu 2008 roku. Więź, 7/2009



Libański książę Fakhreddin był chyba takim kwiatem alchemii. Nabil promienieje, kiedy mi o nim opowiada. Tak zresztą, jak wielu Libańczyków.

– Wiesz, Fakhreddin był mądrym i potężnym władcą. Granice jego państwa sięgały Aleppo, Jerozolimy i Palmiry. Wszędzie, gdzie panował, zaprowadził tolerancję i poszanowanie dla różnych wyznań. Głosił równość religii. Choć sam był Druzem, na dworze gromadził najmądrzejszych ludzi niezależnie od wyznania. Maronitę mianował swoim premierem, muzułmanina ministrem spraw wewnętrznych, Druza dowódcą armii, a Żyda ministrem finansów.

W rzeczywistości Fakhreddin ze swoim programem poniósł klęskę. Opuszczony przez europejskich sojuszników, którzy dali mu puste gwarancje w razie konfrontacji z Imperium Osmańskim, uwikłany w walki między książętami i namiestnikami okolicznych prowincji, zdradzany przez swoich lenników, został uwięziony i stracony przez Osmanów. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to prefiguracja konfesyjnego systemu władzy w Republice Libanu, która obciąża współczesność niczym upiorne fatum.
W wielu chrześcijańskich wioskach przeszłość jest właśnie „przyjacielem niejasnym”, jak mówi Adonis. Bejrut pełen jest wypalonych, zrujnowanych domów, są dziury po bombach, na których Partia Boga chętnie zawiesza propagandowe plakaty. W Maghdouche są piękne figurki Matki Boskiej i sanktuarium tolerancji.

Zanim się rozstaliśmy, Nabil pozował mi do zdjęcia przed wejściem do Klubu Zielonego Wzgórza. Sympatyczny pan z brzuszkiem stanął uśmiechnięty, z głową lekko przechylaną na bok i opuszczonymi rękoma. Czy to dlatego nie śmiałem zapytać go o tak zwaną wojnę obozów? A przecież Matka Boska Oczekująca patrzy nie tylko na Saidę i Morze Śródziemne, ale i na ogromny obóz uchodźców palestyńskich, który leży na granicy miasta.

W 1986 roku doszło tu do krwawych walk w ramach wojny obozów – serii bitew o kontrolę nad terenami przyległymi do obozów Palestyńczyków, de facto eksterytorialnych. Mieszkańcy Maghdouche musieli wtedy opuścić swoje domy, chroniąc się przed starciami ruchu Amal i bojowników Arafata.
Amal znaczy po arabsku nadzieja. Założycielem ruchu, nazywanego też ruchem pokrzywdzonych, był irański szyita libańskiego pochodzenia Musa as-Sadr. Ruch stawiał sobie za cel dowartościowanie i doinwestowanie południa Libanu, najbiedniejszego regionu kraju. Od początku głosił też poparcie dla prawa powrotu Palestyńczyków, w tym prawa do prowadzenia walki zbrojnej.

Do ruchu należeli muzułmanie i chrześcijanie, każdy miał się czuć w Amalu u siebie. Zasadą obowiązującą wszystkich członków był brak zaangażowania w jakiekolwiek ugrupowanie polityczne czy religijne.

Charyzmatyczny imam as-Sadr przyciągał tłumy. Libańczycy ufali jego pacyfistycznym przekonaniom i upartemu dążeniu do rozwiązywania konfliktów na wzór Gandhiego. Rzeczywiście, Amal potrafił wyzwolić w mieszkańcach najbiedniejszej części kraju nadzieję na przyszłość.
Kiedy w 1975 roku wybuchła wojna domowa, sytuacja zaczęła się szybko zmieniać. Amal rozpoczął tworzenie bojówek, choć As-Sadr – przywódca „głęboki jak morze, o falach sięgających nieba” – konsekwentnie głosił, że broń ruchu skierowana jest wyłącznie przeciwko Izraelowi, systematycznie niszczącemu południe Libanu.

Rząd w Bejrucie, w poczuciu beznadziejności, a po części może i przez zaniechanie, nie chciał kolejne razy inwestować w odbudowę nękanego najazdami regionu. Postawa as-Sadra także ewoluowała. Przygnębiony niepowodzeniami szybkiego zakończenia wojny – imam bezskutecznie głodował na znak protestu – przekonywał: że jest czas pokoju oraz czas wojny, kiedy przemawiają pociski.





aktualna ocena | 3,0 |
głosujących | 6 |
Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super

Reklama

Reklama

Autopromocja