Dlaczego tam, gdzie był, pojawiały się tłumy? Dlaczego po jego mszach, rekolekcjach, wykładach ustawiały się kolejki ludzi, którzy chcieli z nim porozmawiać o życiu, o Bogu, o Kościele, o nieszczęśliwej miłości, o swojej trudnej młodości?
Bp Jan Pietraszko, którego kazań słuchał Tischner w kościele św. Anny w Krakowie na początku lat pięćdziesiątych, jeszcze jako student prawa UJ, zachwycił go tym, że o Ewangelii mówił tak, jakby działa się współcześnie, między nami, jakbyśmy w swoich codziennych wyborach spotykali Piotra, Jana, Magdalenę, Maryję i Jezusa, jakby nie była to historia sprzed 2000 lat, ale nasza współczesność. To od bp. Jana Tischner nauczył się tego, że ksiądz to ktoś, „kto zawsze ma iść za daleko”, że będzie to zarzut, do którego trzeba się przyzwyczaić. Jedni będą mówić, że idzie za daleko w samotność, w modlitwę, w kontemplację, że odsuwa się od ludzi i ich realnych problemów. A drudzy powiedzą, że jest za bardzo świecki, za dużo przebywa z ludźmi, że jest za mało rozmodlony. Tak ma być – twierdził bp Pietraszko – bo „nie jest ważne, jak cię oceniają ludzie i co widzą, ważna jest twoja prawda i twoja sprawa z Panem Bogiem i z ludźmi. Sam musisz wiedzieć, gdzie i po co cię Bóg powołuje”. Tischner na pewno był z tych księży, którzy w różnych wymiarach szli „za daleko”... To kolejna przyczyna jego bycia niezrozumianym.
Innym księdzem, który – już w seminarium – zachwycił młodego kleryka Tischnera, był ks. dr Wojtyła. On też chodził za daleko. Już w latach przedsoborowych przebierał się w świecki strój, żeby ze swoimi studentami i młodymi przyjaciółmi jeździć na narty, na kajaki, na wycieczki. Czytał książki, które i oni czytali, słuchał z nimi ich muzyki i przyglądał się, jak tańczą, rozmawiał z nimi o życiu, o miłości i Bogu, o ich trudnych wyborach. Był uczestnikiem ich życia i wiedział, że mimo krytyki tak powinien funkcjonować.
Pietraszko i Wojtyła byli przewodnikami Tischnera w „chodzeniu za daleko”, w sianiu wokół siebie dobroci. Czy był taki sam jak oni? Na pewno nie. Był inny, własny, był po prostu autentyczny. Walczył o tę autentyczność, choć może łatwiej byłoby być bardziej gładkim, pozornie pokornym, zgodliwym, mniej mówić, więcej milczeć, nie zadawać się, z kim nie potrzeba, i nie musieć tłumaczyć się z tego. Wybrał swoją drogę i był jej wierny.
Był adwokatem i powiernikiem tych, którzy albo się w Kościele nie mieścili, albo mówili zbyt cichym głosem. Uważał, że ksiądz ma być obrońcą, a nie oskarżycielem. Postawa obrońcy zachwyciła Tischnera w rozmowie Abrahama z Bogiem przed zniszczeniem Sodomy. Walczył o taki język kazań w polskich kościołach, aby ludzie wychodzili z nich silniejsi, lepsi, a nie pognębieni, coraz mniejsi, coraz gorsi. Znał, jak mało kto, religijność ludową, znał relacje proboszcza i wiernych na wsi, obserwował codzienne życie na Podhalu – z takich doświadczeń brała się jego metaforyka i ostrość wypowiedzi, również tej głośnej o utracie wiary z winy proboszcza…
Był wielkim przeciwnikiem wyrywania kąkolu, piętnowania, wyrzucania za próg kościoła. Takie było jego myślenie i jako księdza, i jako filozofa. Uważał, że trzeba dać prawo rosnąć kąkolowi obok pszenicy, żeby wyrywając kąkol, przypadkiem nie nadszarpnąć pszenicy. Ufał swojemu Mistrzowi, który nadłamanej trzciny nie złamał... Ta ostrożność wiązała się z filozofią nadziei, którą przez lata tworzył, którą próbował ludziom dać. Wiązało się to z jego wizją współczesnej filozofii. Ku zadziwieniu jednych i ku zgorszeniu innych twierdził uparcie, że współczesna filozofia jest głęboko chrześcijańska, że zarówno u Husserla, jak i Schelera czy Heideggera tkwi wielkie pragnienie Boga, a świat zmienia się na lepsze. Nie mówiąc już o jego fascynacji żydowską filozofią spotkania Rosenzweiga i Levinasa, o których wierze mówił, że jest potężna i że wypada nam się jej od nich uczyć, bo Bóg jest dla nich bardziej realny niż padający właśnie śnieg czy wiosenny wiatr...
Myśl religijna Tischnera to wiara i próby jej rozumienia, a nie posłuszeństwo i lęk przed karą piekielną. To bycie wiarygodnym świadkiem ze wszystkimi tego konsekwencjami. Otwartość na innych, czasem niezrozumiałych i nierozumiejących, ale takich, którzy chcą rozmawiać, nawet jeśli nie podoba się to ich bliskim. Uparte bycie sobą, wierność świadomości wybrania, która może wydawać się pychą lub zbytnią pewnością siebie. „Chodzenie za daleko”, choć zawsze będzie się to spotykało z krytyką z różnych stron. A jednocześnie wiara w człowieka, który staje na drodze, nawet jeśli doświadcza się zdrady i oszustwa.
Tischner szedł od człowieka ku Bogu. Ostatni jego ukończony tekst – publikowane w „Tygodniku Powszechnym” rozważanie Maleńkość i jej Mocarz, zainspirowane Dzienniczkiem s. Faustyny Kowalskiej – świadczy o tym, że doszedł. Świadczą o tym także ostatnie lata jego życia, trzy lata strasznej, nieuleczalnej choroby, którą heroicznie znosił, dając świadectwo temu, co wcześniej wielokrotnie pisał i mówił: „Nie sobie żyjemy i nie sobie umieramy...”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.