Wielu z nas słyszało w latach szkolnych: „Ten, kto nie czytał X, powinien się wstydzić” albo „Każdy Polak powinien znać X”. Co za „ten” i co za „każdy”? Nie ma na świecie książki, którą trzeba przeczytać np. z racji przynależności do jakiejś wspólnoty kulturowej.
Warto jednak rozróżniać rodzaje obcowania z książkami (cały czas mowa o tzw. literaturze pięknej). Bayard w swoim eseju pisze przede wszystkim o rozmowie o książkach, a więc o literaturze – powiedzmy – w użyciu społecznym. (Ujawnia się tu zresztą francuska specyfika). Ale co z dyskursem naukowym, z wiedzą o literaturze jako dziedziną rzetelnej wiedzy? Ponieważ cele są tu inne niż w rozmowie, a i wypowiedzi można formułować wolniej i ostrożniej, trudno zgodzić się na taką subiektywizację, do jakiej dąży Bayard, a więc na to, że zawsze mówi się i pisze o indywidualnym odbiorze dzieła, a nie o samym tekście. Istnieje przecież w literaturze sfera zjawisk (faktów literackich), co do których kategorie prawdy i fałszu zachowują swoją użyteczność; relatywizacji łatwiej poddają się dopiero ogólniejsze znaczenia i sensy. Uczona wiedza o literaturze a rozmowa o literaturze są to więc różne sprawy. W tej pierwszej obowiązują pewne zasady weryfikacji, mimo że i tam czytelnik podlega ograniczeniom podobnym do tych, z którymi musi się zmierzyć rozmawiający o książkach.
Najkrócej mówiąc: gdzie się da i gdzie to pożądane, wypada dążyć do rzetelnej wiedzy. Dlatego też i do literaturoznawstwa zastosować można uwagi Witolda Gombrowicza: Wiedza i prawda od dawna już przestały być naczelną troską intelektualisty – zastąpiła je troska o to po prostu, żeby się nie dowiedziano, że on nie wie. (…) Jakie są jego środki ostrożności? Formułować chytrze, żeby nie złapano za słówko. Nie wychylać nosa poza to, co się jako tako opanowało. Używać pojęć skrótowo, niby że to one są już wszystkim doskonale znane, a w gruncie rzeczy, aby nie zdradzić się z ignorancją. Dawać do zrozumienia, że się wie. Powstał kunszt specjalny zręcznego szermowania myślami nieopanowanymi z miną, jak gdyby wszystko było w największym porządku. Powstała specjalna sztuka cytowania i zażywania nazwisk. Z tysiąca nasuwających się tutaj przykładów weźmy ten tylko: jedną z najgwałtowniejszych dysput intelektualnych po wojnie była polemika, sprowokowana żądaniami Sartra, aby intelektualista „angażował się” i „wybierał”. Żaden z literatów nie mógł, w praktyce, nie wypowiedzieć się pro lub contra. Ale na to, żeby postulaty Sartra z jego „Situation” mogły być zrozumiałe, trzeba było wpierw pojąć jego „wolność”, to zaś wymagałoby przestudiowania siedmiuset stron „L’Être et le Néant” (nudziarstwo), ale „L’Être et le Néant” będąc ontologią fenomenologiczną wymaga znajomości Husserla, nie mówiąc już o Heglu, nie mówiąc o Kancie… Zapytuję, ilu z tych, co tezy Sartra omawiali, odważyłoby się stanąć przed komisją egzaminacyjną?
Niedobrze by się stało, gdyby tezy Bayarda stały się usprawiedliwieniem dla twierdzeń nazbyt dowolnych, sądów niepopartych lekturą, gdyby przyczyniły się do deprecjacji aktu lektury. Wartości książki francuskiego literaturoznawcy upatrywałbym w tym, że skłania do refleksji nad ograniczeniami każdego czytelnika. Dodałbym do tego myśl o potrzebie świadomości konwencji, w jakiej toczy się rozmowa o literaturze. Bo nie każda konwencja powinna być jednakowo elastyczna; dlatego wbrew Bayardowi przywołam wyznanie Johna Francisa Shade’a o jego stosunku do prac studentów: Na ogół podchodzę do nich bardzo wyrozumiale. Ale pewnych drobnostek nie wybaczam. (…) Jeżeli student nie przeczytał książki, o której pisze.
***
Łatwo jest wyszydzać błędy Konmala. Są to naiwne pomyłki wielkiego pioniera. Zbyt wiele życia spędzał w swojej bibliotece, a zbyt mało wśród chłopców i młodzieńców. Pisarze powinni oglądać świat, zrywać jego figi i brzoskwinie, a nie pogrążać się w nieustannej medytacji w wieży z pożółkłej kości słoniowej: który to błąd w pewnym sensie popełniał także John Shade (Charles Kinbote, komentarz do „Bladego ognia”).
Stary konflikt: literatura a życie dotyczy nie tylko pisarzy. Do jakiego stopnia jest to konflikt rzeczywisty, każdy musi stwierdzić na własnym przykładzie. Niezależnie od odpowiedzi – musimy pozwolić sobie na nieczytanie, by mieć czas także na brzoskwinie. Zgodnie z obecnie dominującym modelem kultury wysokiej lektura jest czynnością w znacznej mierze mechaniczną, tak że można ją sobie dawkować w dowolnym momencie, byle dotrzeć do ostatniej kropki. Jeśli jednak literatura jest żywa, a wiele wskazuje na to, że w wielu przypadkach jest, to trzeba zostawić jej czas na dojrzewanie, trochę tak jak brzoskwini. Znam przykład człowieka, który na emeryturze pozwala sobie na przyjemność czytania jednej książki dziennie. Większość z nas nie sprosta jednak ideałowi opisanemu przez Etiemble’a, m.in. dlatego, że dobrej lektury nie kończymy szybko, bo nawet kiedy dotrzemy do końca, to ma ona ciąg dalszy w życiu, a w konsekwencji wstrzymujemy się nieraz z rozpoczęciem kolejnej. (A znam i osobę, która umyślnie nie doczytuje książek, jeśli wywierają one na niej wielkie wrażenie). Dla dobra jednych utworów rezygnujemy z innych, co jednak nie znaczy, że nie mamy prawa zabierać głosu na temat jednych i drugich. Rzecz raczej w tym, by mówić o nich sensownie albo ciekawie.
Tomasz Jędrzejewski, redaktor “Przeglądu Powszechnego”, absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych, student Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.