Dyżurna kryzysowa

Tygodnik Powszechny 37/2010 Tygodnik Powszechny 37/2010

Polacy nie lubią swojej administracji. Ale niekoniecznie dlatego, że jest niewydolna czy łamie prawa obywatelskie. Po prostu nauczyli się myśleć, że biurokracja jest zła.

 

Równie dolegliwym problemem jest opieszałość wymiaru sprawiedliwości, na którą Polacy skarżą się już przed trybunałem w Strasburgu. Mój poprzednik, dr Janusz Kochanowski, powołał w biurze rzecznika zespół ds. przewlekłości sądowej, który zakończył prace prawie dwa lata temu, ale nie sporządzono raportu z jego działań. Napiszemy go do końca września, rozszerzając w przyszłości o nieuwzględniony problem przewlekłości postępowań administracyjnych, przedstawimy opinii publicznej i odpowiednim podmiotom w państwie wraz z rekomendacjami. Wolałabym jednak nie mówić o tym, jakie one będą – poznamy je za parę tygodni.

W spory między firmą prywatną a obywatelem rzecznik ingerować nie może, ale jeśli obywatel zapożycza się bez opamiętania w firmie pożyczkowej, a potem pisze do rzecznika, „by mu pomóc”, co można dla niego zrobić? W ostatnich dniach lipca brytyjski Provident, druga po SKOK-ach niebankowa firma pożyczkowa w Polsce, ogłosił, że w pierwszym półroczu 2010 r. udzielił 762 tys. osób prawie 650 mln złotych pożyczek. Co trzecia z nich jest trudna do odzyskania.

Jednym z pierwszych spotkań, jakie zorganizowałam jako rzecznik, była rozmowa z przedstawicielami uczelni, podczas której zaproponowałam powołanie Koła Prawa Bankowego i „kliniki” prawa wyspecjalizowanej w poradnictwie dla osób zadłużonych, które nie potrafią wyjść z pułapki kredytów, a nie wiedzą, że mogą negocjować z bankiem – przecież banki to nie zło wcielone! – wysokość rat, ich rozłożenie w czasie. Pomoc, tak jak i w innych klinikach prawa, które zrobiły wiele dobrego dla edukacji prawniczej Polaków, byłaby świadczona bezpłatnie.

Z kredytami jest jeszcze taki kłopot, że zaciągają je osoby starsze – nie zawsze dlatego, że namawia do tego wnuczka, która chce kupić mieszkanie, czy syn przed wyjazdem na wakacje. To pokolenie wyrosło w systemie wiecznych niedoborów, a nie drapieżnego pozyskiwania klientów, więc jeśli emeryt odbiera kolejny natrętny telefon z propozycją zaciągnięcia kredytu, w końcu sam zaczyna wierzyć, że go szybko spłaci. Można się poskarżyć rzecznikowi zarówno na te ocierające się o nękanie telefony, jak na umowę, jeżeli osoba ją podpisująca działała w błędzie, ponieważ fałszywie przedstawiono jej warunki kredytu.

Podobnie jak w sytuacji, kiedy firma w podstępny sposób wyłudziła od obywatela dane osobowe, zmusiła do działań naruszających jego godność czy odmówiła wypłaty należnych świadczeń, rzecznik powołuje się na art. 76 Konstytucji, który zapewnia, że „władze publiczne chronią konsumentów, użytkowników i najemców przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi”. Na tej podstawie możemy sugerować organom władzy publicznej, by zajęły się sprawą.

Czytając o kolejnej historii dziecka odbieranego rodzicom siłą, zastanawiam się, skąd się bierze pryncypialność urzędników. Prawo, niejednokrotnie wyrok sądowy, mają po swojej stronie, ale czy fakt, że rodzice nie pracują albo nie potrafią posprzątać w domu, jest wystarczający, by rodzicom odbierać dzieci?

Dobrze, że pani poruszyła tę sprawę, bo to przykład jednej z ważniejszych współcześnie spraw – znalezienie progu legislacji, czyli tego, jakie rozwiązania prawne, ingerujące w rodzinę, ludzie są w stanie zaakceptować. Najpierw jednak opowiem pewną historię sprzed dziesięciu lat. Dobrze sytuowane i kochające się polskie małżeństwo, mieszkające w Szwecji, kończyło pracę nad wyczerpującym projektem. Byli zmęczeni, w lodówce pusto, dzieci cichcem oglądały po nocach telewizję. Przyszły młode pracownice opieki społecznej, zaalarmowane przez szkołę: zobaczyły, że w domu panuje nieład, rodzice nie mają ochoty rozmawiać – w ogóle sprawiają wrażenie niezainteresowanych sytuacją dzieci. Sporządziły raport: dzieci są zagrożone i władza publiczna musi działać. Zdecydowano, że należy je odebrać rodzicom i na sześć miesięcy umieścić w domu dziecka w odległej miejscowości. W nocy rodzina spakowała się i uciekła.

Na zajęciach pytałam studentów: kto miał rację? Przytłaczająca większość uważała, że, oczywiście, rodzice – to straszne, w jak brutalny sposób władze zagrażały wartościom rodzinnym. Wtedy przytaczałam im zdanie szwedzkich ekspertów, którzy przyjeżdżają do nas i nie mogą się nadziwić, czytając o pracy pomocy społecznej, że jesteśmy tak lekkomyślni: lepiej w trzech przypadkach, a nawet dziesięciu, ryzykować przedwczesnym odebraniem dzieci, niż później zastanawiać się, kto jest winien, kiedy stanie im się krzywda.

Jeśli oburza nas pryncypialność działań administracji, przypomnijmy sobie oburzenie sprzed kilku lat, kiedy w domu pewnego małżeństwa znaleziono ukryte w beczce zwłoki noworodków. Wtedy podniósł się krzyk, i słusznie: gdzie były administracja i pomoc społeczna? Równie głośno było rok temu, kiedy rodzinie z Błot Wielkich usiłowano odebrać małą Różę – dzięki temu przebił się pogląd, że nie można odbierać dzieci tylko z powodu biedy.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...