Twoja wiara bez uczynków

Tygodnik Powszechny 47/2010 Tygodnik Powszechny 47/2010

Jestem człowiekiem samotnym, więc skończyć to życie też muszę samotnie. Nie mam na tym punkcie obsesji. Wyobrażam sobie, że po śmierci w dalszym ciągu coś „się dzieje”. Mogą być przecież inne rzeczywistości, o których nie wiemy. Ale prawo do twórczości z pewnością trwa.


W sensie obiektywnym sam przecież jestem bardzo stary. I wiem, że jak człowiek zaczyna fizycznie odczuwać różne braki, to rozumie to nie w wielkich wymiarach, ale przyziemnie, buntuje się przeciw temu. Jest też szalenie trudne to, że ludzie z wiekiem stają się coraz bardziej samotni, bo bliscy umierają. Od drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia przeżywam szereg śmierci bardzo bliskich mi ludzi, nie mówiąc o katastrofie pod Smoleńskiem, gdzie znałem piątą część zmarłych, miałem kilku dobrych znajomych, dwóch przyjaciół. Moja siostra, starsza ode mnie, od lata nie podnosi się. Są dni, kiedy rozmawiam z nią, jak z panem teraz, a są takie dni, kiedy słyszę: a czy ty mieszkasz z mamą? Mieszają jej się różne okresy czasowe.

To są bardzo przygnębiające rzeczy. A z drugiej strony jest młoda rodzina, szczęśliwa, córka siostry z mężem, dzieci, i oni też muszą mieć swoje życie, niejako wbrew tej dramatyczności, która wynika z losu ich matki i babki. Jak to wszystko godzić, nie wiem, to sprawy właściwie niewyrażalne.

Więc co z sensem cierpienia?

Bez podjęcia tego sensu chrześcijaństwa w ogóle zrozumieć nie można. W życiu są przecież okresy, kiedy przeżywamy uniesienia, są i takie, kiedy cierpienie rozlewa się szerokim pasem. Niektórzy uważają, że jeżeli życie kończy się wtedy szybciej, to jest to szczęśliwe rozwiązanie.

A Pan jak uważa?

Ja sobie eutanazji nie wyobrażam. Oczywiście nie wyobrażam sobie też tego, co się dzisiaj nazywa uporczywym podtrzymywaniem życia, gdzie zostaje sama technika, a człowieka praktycznie już nie ma. Przy czym postawienie granicy jest bardzo trudne.

Człowiek ma zadanie do wypełnienia, i ma takie a nie inne warunki, jeżeli więc jest obezwładniające cierpienie, jeżeli jest krótsze życie, to są to czynniki, które wyznaczają granice jego zadania. To nie znaczy, że człowiek go nie wypełnił, takie miał po prostu zewnętrzne możliwości.

Jest Pan wciąż samodzielny. Nie boi się Pan, że przyjdzie choroba, że nagle będzie Pan skazany na pomoc innych?

Na pewno się boję. Nie jestem już człowiekiem pełnym sił. Jedno jest już zresztą postanowione, że żadne poświęcenia ze strony rodziny nie wchodzą w grę. Jestem człowiekiem samotnym, więc skończyć to życie też muszę samotnie.

Nie mam na tym punkcie obsesji, nie zadręczam swojej wyobraźni. Mam samotną kuzynkę, która wiecznie roztrząsa problem, czy pochować się u bonifratrów, czy może gdzie indziej. A miałem też koleżankę, kompletnie samotną, która nie dbała o nic, nie myślała o tym, co się stanie. Sama nic nie mając, pomagała to ludziom, to zwierzętom. W kilka godzin skończyła życie, zawał. A na Mszy pogrzebowej zjawiło się tyle osób, że kościół był pełen. Oczywiście nie wszystkie historie są takie proste...

O takich rzeczach z młodym człowiekiem mówić... Ale jakaś sfera tych zagadnień, to także i pańskie zagadnienia, to tylko czasowe różnice.

Samotność na starość jest bardzo uciążliwa?

Znam ludzi, którzy niesamowicie dotkliwie samotność przeżywają, sam jak na razie na to się nie skarżę.

Ale wciąż jest grono ludzi z różnych środowisk, którzy do mnie przychodzą, rozmowy nikomu nie odmawiam, ale mówię to, co myślę. Bywam na dziwnych spotkaniach, jak 20-lecie odnowienia Młodzieży Wszechpolskiej, gdzie wygłosiłem główny referat – wygwizdali mnie, zwyzywali. Swoje kierownictwo oskarżyli o zdradę młodego pokolenia, bo „paleoendecy” to już nie dla nich.

Najciekawsze są spotkania z ludźmi młodymi. Choć to już jest ten stosunek, że jak ten młody potem rozmowę skomentuje, to co innego, ale bezpośredniej polemiki nie podejmie. Nie dlatego, że się nie czuje na siłach, tylko że chce uszanować starość. W sensie intelektualnym człowiek dwudziestokilkuletni jest doskonałym partnerem, ma szerokie zainteresowania – i ja staram się mieć wciąż szerokie zainteresowania.

A jak muszę teraz bywać w swoim środowisku kombatanckim, żeby nie uznano, że się nad kogoś wynoszę, to się po prostu męczę. Bo to jest wspominanie: tu zdobywaliśmy kościół św. Krzyża, tam dom, ten stał na tej pozycji, tamten na innej – stał, i stoi dalej te kilkadziesiąt lat. Dla ludzi, którzy mieli nieciekawe życie zawodowe, pewnie jest to sposób na odreagowanie, ale mi akurat wiązanie się z okresem kombatanckim nie jest potrzebne. Skłonności do pisania wspomnień też nie mam.

W jaki sposób możliwa jest po tym, jak Pańskie życie się ułożyło, nadzieja?

Przeszedłem przez różne sytuacje, mając 15 lat, kiedy wybuchła wojna, musiałem sam pochować 23 osoby, które zmarły w naszym dworze, żegnałem, nieraz ciężko to przeżywając, bardzo wiele bliskich mi osób. Ale też nie ma w moim życiu ludzi, do których miałbym generalne odrzucenie, są lepsi, gorsi, są nastroje, w które człowiek wpada, też i takie, że komuś by dołożył. Nie prześladuje mnie jednak żadne „że ktoś, że coś”. Nieraz się na kimś zawiodłem, trudno, trzeba robić swoje dalej.

Pamiętam z dziecięcych czasów powieść, której nie lubiłem, ale matka czytała ją nam co wieczór. To była powieść o rycerzu, który robi wszystko, żeby wybudować sobie ładny domek. Jakiż to budziło we mnie sprzeciw: jak to, buduje dom, i co on będzie w tym domu robić?!

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...