Już wtedy, w 1987 r., wiedziałam, że nie mogę mieć dzieci. Moja mama przyjechała z wczasów i powiedziała: „Słuchaj, jest dziewczynka, którą mogłabyś wziąć”. I ja pojechałam po tę dziewczynkę, przywiozłam ją do domu. Przegląd Powszechny, 12/2009
– Czy miała Pani do dyspozycji jakiegoś specjalistę, który mógł Pani doradzić, co robić z problemami wychowawczymi dzieci. Czy Pani miała jakieś instytucjonalne wsparcie?
– Ja cały czas miałam Specjalistę – modliłam się do Boga. I drugiego specjalistę w domu, z którym siedziałam i rozmawiałam
– Krzysztofa.
Przyszedł moment, kiedy nie dawałam sobie rady. Było dużo dzieci, ja byłam jedna, Krzysio pracował. Zaczęłam walczyć. Dowiedziałam się, bo nikt mi tego wcześniej nie powiedział, że dwie osoby mogą być zatrudnione w rodzinnym domu. Krzysztof zostawił pracę, przyszedł pracować do domu. To było nie sposób, wziąć dzieci za rączki i pójść na spacer, jak się ma ich dziewięcioro, dziesięcioro, a później jedenaścioro. Człowiek musi mieć oczy dookoła głowy. To nie jest łatwa sprawa.
– Włożyła Pani bardzo dużo serca w prowadzenie domu. Czasem, niestety, spotyka się zarzuty, że rodzinne domy dziecka to źródło dobrych dochodów…
– Ludzie nas zaczęli oskarżać, że robimy na tym biznes. A my nie robiliśmy biznesu, tylko jeszcze musieliśmy dołożyć swoje do tego! Nie dostaliśmy domku, mimo że nam obiecali, nie było wyposażenia. Wyawanturowałam mieszkanie, bo moje było za małe. Wydawało mi się, że to mieszkanie to będzie coś pięknego, bo był to lokal po gabinecie kosmetycznym. A tam nawet podłóg nie było! Pod wykładziną była normalna ziemia. Więc musieliśmy ruszyć swoje pieniądze, które Krzysiek dostał po ojcu, a przedtem jeszcze po babce z Kanady.
Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jak to tak naprawdę wygląda. Dzieci, jak przychodzą do rodzinnych domów dziecka, to są bez żadnej wyprawki. Jak ma majteczki i koszulkę na sobie i coś tam jeszcze, to jest wszystko. Przyjmuje się dziecko i trzeba się martwić od tego dnia, w co je ubrać. Jeśli ma się jakieś starsze dzieci, po których są ubrania, to wszystko OK, a jak nie ma? I w pewnym momencie się okazało, że moja Agnieszka, która była z nami od dłuższego czasu, nie ma żadnych rzeczy, bo ja musiałam te dzieci w coś poubierać…
– Pani Henryko, z tego, co wiemy, sama Pani spędziła pewien czas w domu dziecka. Pewnie Pani dobrze wie, jakie to jest trudne doświadczenie dla młodego człowieka…
– Tak, pomogło mi to zrozumieć moje dzieci. Wtedy, kiedy zrobiły coś złego, a ja chciałam je ukarać, zastanawiałam się, co ja bym zrobiła na ich miejscu. One rozrabiały jak normalne dzieci…
– Jak Pani radziła sobie z taką gromadą dzieci na co dzień?
– Dzieci dużo skarżyły się na siebie nawzajem. Ja mówię: „Boże, nie wytrzymam!” Człowiek zmęczony – w nocy nie spałam, bo sprzątałam, gotowałam, żeby dzień mieć dla nich. Miałam dzieci w jednym wieku, więc jak szły do pierwszej klasy, to szło dwoje, do drugiej klasy szło dwoje, i tak dalej. Musiałam z nimi potem usiąść przy stole i odrobić lekcje. Płaciłam nauczycielce, która przychodziła i robiła to ze mną. To była mordęga, bo siedzimy przy jednym stole, a oni wszyscy wyją. Krzysiu gdzieś tam brał te młodsze i wychodził z nimi na spacer. Reszta siedzi, z nimi trzeba lekcje odrobić. Odrabiamy te lekcje, a oni tylko na siebie skarżą. Ja sobie myślę: „Boże, co ja mam z tym zrobić?” I wpadł mi do głowy, nie wiem skąd, pomysł – zrób słoik. Ja ten słoik szybciutko założyłam, tak jak skarbonkę.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.