Spowiedź poety. Aleksander Wat u Ojca Pio

Przed wojną był znanym polskim komunistą. Porzucił ideologię, gdy tylko spostrzegł, że oparta jest na fałszywych założeniach – na kłamstwie, mówiąc wprost – którego tragiczną, ale przecież logiczną konsekwencją był stalinowski terror, oficjalnie przedstawiany jako wprowadzanie raju na ziemi. Głos ojca Pio, 53/2008



Wat poczuł go na własnej skórze w sowieckich więzieniach, w których spędził blisko dwa lata, i na zsyłce. Wrócił odmieniony, nawet z etykietą pisarza religijnego czy katolickiego, przed którą bronił się, jak mógł, bo nie uważał jej ani za prawdziwą, ani za do czegokolwiek potrzebną.

Żyd z pochodzenia, z rodziny o pięknych chasydzkich tradycjach, częściej jednak zabierany był przez nianię do kościoła na nieszpory niż przez ojca do synagogi. Uważał się za niewierzącego, przyjmując postawę absolutnego sceptycyzmu, w której przecież długo nie wytrzymał, bo prowadziła wprost do uznania bezsensu życia, a przed tym mimowolnie się bronił.

W więzieniu na lwowskim Zamarstynowie, pierwszym, do jakiego trafił w styczniu 1940 roku, zrozumiał, że wiara chrześcijańska, którą dobrze już znał, a nawet religia katolicka, z którą nie miał dotąd szczęścia, to nie hipokryzja warszawskich kanoników ni sienkiewiczowsko-narodowa bigoteria; ani zapiekła antysemicka krucjata ks. Trzeciaka, ni infantylna dewocja Rycerza Niepokalanej. Tym bardziej nie teologiczne rozprawy i filozoficzne sylogizmy. To – po prostu – najgłębsze pragnienie człowieka, którego żaden oprawca nie jest w stanie zakazać, zabronić, zdusić; jedno z niewielu, pozwalających zachować godność nawet w największym upodleniu. To potrzeba, która będąc najbardziej wewnętrzną, domaga się uzewnętrznienia, wyrazu, gestu. Płakał, gdy współwięźniowie odmawiali na głos modlitwy i śpiewali maryjne pieśni, bo nie umiał się modlić. Leżąc na pryczy, powtarzał łacińskie średniowieczne hymny, Dies Irae i Stabat Mater, których uczono go jeszcze w gimnazjum; odnajdywał w nich także swoje cierpienie, ból rozłąki, niepokoju o los żony i dziecka.

Najpierw uwierzył w szatana, którego spotykał w czasie nocnych przesłuchań w pokoju enkawudzistów, realnego i namacalnego w swej sile i inteligencji, w precyzyjnie działającym mechanizmie Łubianki. A wtedy już tylko krok dzielił go od uwierzenia w Boga. Tyle że on, Aleksander Wat, jeszcze nie wierzył, że uwierzy.

Po wojnie skazano go na milczenie. Zbyt otwarcie mówił o kłamstwie komunistycznej ideologii i terrorze sowieckiej władzy. Poczucie obcości i odrzucenia, które było w nim zawsze, jeszcze się pogłębiło. Nigdy nie był „na czasie” – gdy kiedyś trzeba było być Polakiem-katolikiem, on uważał się za żydowskiego ateistę, a gdy teraz opłacało się być żydowskim komunistą, przyjął chrzest i uchodził za katolickiego dysydenta. Przekonania o niedopasowaniu i inności dopełniała niespotykana erudycja, w której nie miał równych, oraz trudny charakter. Potrafił zrazić się byle czym: drobnym gestem, przypadkowym słowem, jakimś estetycznym felerem... Miało się nieraz wrażenie, że te wszystkie urazy, kaprysy i rozdrażnienia, to odgradzanie się poprzez krytykę, szukanie dziury w całym, czepianie się szczegółu ze szkodą dla istoty rzeczy, są tylko pretekstem, przykrywką, mechanizmem obronnym przeciwko zbrataniu, uzależnieniu, związaniu, zamknięciu, postawieniu tego jednego brakującego kroku.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...